Stało się to, że mam kardan!
Z mechanikiem zamontowaliśmy moto i ruszam. Na razie mam wystarczającą ilość przygód związanymi z awarią motka, więc niech przygodą będzie spokojny powrót do domu.
Do przejechania do Wa-wy około 1700km.
Od samego rana czekałem na przesyłkę. Usiadłem sobie nawet przy recepcji hotelu, jakby to cokolwiek miało przyśpieszyć. Minęła dziewiąta, minęła dziesiąta i nic. Zacząłem się mocno niepokoić, czy aby na pewno dzisiaj będę miał kardan. Zabrakło mi cierpliwości i ruszyłem do punktu obsługi "Speedy". Miałem fart. Dosłownie kilka minut po mnie przyjechał kurier i wśród innych paczek była też moja.
Zmontowanie motka z mechanikiem zajęło może 30 minut. Kilka pamiątkowych zdjęć i już mnie nie było. Spakowałem rzeczy z hotelu i wsiadłem na maszynę. Poczułem taką moc, że czułem, że mogę jechać i jechać, byle do przodu.
Z Haskovo wystartowałem kilka minut po 12.00 czasu polskiego. Nie oszczędzałem siebie ani kobyłki. Wio koniku, a jak się postarasz... Po przejechaniu prawie 300 kilometrów, około 14.40 zameldowałem się przed granicą z Serbią. Niezły czas! Tylko tak dalej.
Postanowiłem zatankować maszynę do pełna, bo chłopaki wspominali, że w Serbii jest dużo drożej. Chłopak ze stacji benzynowej zaczął namawiać mnie na paliwo Euro-super-power coś tam, coś tam. No dobra, w przypływie dobrego nastroju, dałem się skusić. Niech mu będzie.
Do przejścia granicznego serbskiego była konkretna kolejka samochodów, ale ja oczywiście nie czekałem. Podjechałem motkiem i zatrzymałem się obok. Potem podszedłem do okienka z paszportami i tyle. W kilka minut byłem odprawiony.
I znowu nie oszczędzałem kobyłki tylko prułem ile sił do przodu. Minąłem Belgrad i coś się zaczęło dziać dziwnego z kobyłką. Zaczęła tracić moc, silnik nierównomiernie pracował, a czasami wręcz przerywał pracę. Co jakiś czas kobyłka puszczała konkretne bąki. Co jest? Kuźwa!!! Nigdy nie ufaj sprzedawcy benzyny!!! Już raz taką historię przeżyłem w Austrii. Sprzedawca namówił mnie na zakup paliwa do Hondy CRV, co skończyło się wizytą w serwisie i kosztowną naprawą. Mój mechanik ostrzegał mnie przed lewym paliwem w Bułgarii. Tankowałem na renomowanej stacji o nazwie Shell i wydawało mi się, że jest to bezpieczne rozwiązanie, a tu taki cyrk. Dojechałem do najbliższej stacji i dotankowałem moto na maksa zwykłą 95. Może to coś da?
Ruszyłem dalej, ale moja szybkość nie przekraczała 120/h. Kobyłka raz na jakiś czas dawała znać, że nie jest w najlepszej formie. Tak doturlałem się do granicy z Węgrami o godzinie 21.00. Przejechałem jakieś 830km. Zaczęło już szarzeć i zastanawiałem się co dalej robić? W kieszeni miałem około 30 euro, do tego trochę dinarów serbskich, kobyłka ledwo dyszy. Pomyślałem, że zacznę od wymiany dinarów, ale nie udało mi się, ponieważ Pani tylko viniety sprzedaje. Kantor obok był już zamknięty. Pięknie! Myśl misiu, myśl! Podszedłem do drugiego okienka z vinietami i jednak można tu było wymienić kasę. Kupiłem też vinietę. Zastanawiałem się czy jechać, czy zatrzymać się na nocleg? Fajnie by było dojechać 1000km, żeby jutro było "z górki". Postanowiłem, że jeszcze trochę pojadę pomimo, że robi się coraz ciemniej. Odpaliłem maszynę i jakby żwawiej zaczęła pracować. To był znak! Znak od...? Chyba od BMW z Monachium, że warto się sprężyć. I tak przez północą dojechałem za Budapeszt. Zatrzymałem się na parkingu i najzwyczajniej w świecie rozłożyłem namiot. Tak jak stałem wturlałem się do środka w poszukiwaniu snu i odpoczynku.
Haskovo-Budapeszt przejechane 1015km
Od samego rana czekałem na przesyłkę. Usiadłem sobie nawet przy recepcji hotelu, jakby to cokolwiek miało przyśpieszyć. Minęła dziewiąta, minęła dziesiąta i nic. Zacząłem się mocno niepokoić, czy aby na pewno dzisiaj będę miał kardan. Zabrakło mi cierpliwości i ruszyłem do punktu obsługi "Speedy". Miałem fart. Dosłownie kilka minut po mnie przyjechał kurier i wśród innych paczek była też moja.
Zmontowanie motka z mechanikiem zajęło może 30 minut. Kilka pamiątkowych zdjęć i już mnie nie było. Spakowałem rzeczy z hotelu i wsiadłem na maszynę. Poczułem taką moc, że czułem, że mogę jechać i jechać, byle do przodu.
Z Haskovo wystartowałem kilka minut po 12.00 czasu polskiego. Nie oszczędzałem siebie ani kobyłki. Wio koniku, a jak się postarasz... Po przejechaniu prawie 300 kilometrów, około 14.40 zameldowałem się przed granicą z Serbią. Niezły czas! Tylko tak dalej.
Postanowiłem zatankować maszynę do pełna, bo chłopaki wspominali, że w Serbii jest dużo drożej. Chłopak ze stacji benzynowej zaczął namawiać mnie na paliwo Euro-super-power coś tam, coś tam. No dobra, w przypływie dobrego nastroju, dałem się skusić. Niech mu będzie.
Do przejścia granicznego serbskiego była konkretna kolejka samochodów, ale ja oczywiście nie czekałem. Podjechałem motkiem i zatrzymałem się obok. Potem podszedłem do okienka z paszportami i tyle. W kilka minut byłem odprawiony.
I znowu nie oszczędzałem kobyłki tylko prułem ile sił do przodu. Minąłem Belgrad i coś się zaczęło dziać dziwnego z kobyłką. Zaczęła tracić moc, silnik nierównomiernie pracował, a czasami wręcz przerywał pracę. Co jakiś czas kobyłka puszczała konkretne bąki. Co jest? Kuźwa!!! Nigdy nie ufaj sprzedawcy benzyny!!! Już raz taką historię przeżyłem w Austrii. Sprzedawca namówił mnie na zakup paliwa do Hondy CRV, co skończyło się wizytą w serwisie i kosztowną naprawą. Mój mechanik ostrzegał mnie przed lewym paliwem w Bułgarii. Tankowałem na renomowanej stacji o nazwie Shell i wydawało mi się, że jest to bezpieczne rozwiązanie, a tu taki cyrk. Dojechałem do najbliższej stacji i dotankowałem moto na maksa zwykłą 95. Może to coś da?
Ruszyłem dalej, ale moja szybkość nie przekraczała 120/h. Kobyłka raz na jakiś czas dawała znać, że nie jest w najlepszej formie. Tak doturlałem się do granicy z Węgrami o godzinie 21.00. Przejechałem jakieś 830km. Zaczęło już szarzeć i zastanawiałem się co dalej robić? W kieszeni miałem około 30 euro, do tego trochę dinarów serbskich, kobyłka ledwo dyszy. Pomyślałem, że zacznę od wymiany dinarów, ale nie udało mi się, ponieważ Pani tylko viniety sprzedaje. Kantor obok był już zamknięty. Pięknie! Myśl misiu, myśl! Podszedłem do drugiego okienka z vinietami i jednak można tu było wymienić kasę. Kupiłem też vinietę. Zastanawiałem się czy jechać, czy zatrzymać się na nocleg? Fajnie by było dojechać 1000km, żeby jutro było "z górki". Postanowiłem, że jeszcze trochę pojadę pomimo, że robi się coraz ciemniej. Odpaliłem maszynę i jakby żwawiej zaczęła pracować. To był znak! Znak od...? Chyba od BMW z Monachium, że warto się sprężyć. I tak przez północą dojechałem za Budapeszt. Zatrzymałem się na parkingu i najzwyczajniej w świecie rozłożyłem namiot. Tak jak stałem wturlałem się do środka w poszukiwaniu snu i odpoczynku.
Haskovo-Budapeszt przejechane 1015km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz