sobota, 13 lipca 2013

23. Iran - koniec przygody



 "Koń" lub to co ja nazywam "Syndromem Konia", czyli po robocie jak najszybciej do zagrody. Chyba wszyscy czują, że już czas powoli wracać. Szkoda! Będę miał miłe wspomnienia po pobycie w tym kraju. Wystartowaliśmy sprawnie do granicy z Turcją. Ja, co chwilę spoglądałem na kardan i sprawdzałem, czy wszystko działa poprawnie. Wyglądało na to, że Mr. Reza spisał się wyśmienicie. Tak jak poprzednio wjechaliśmy na autostradę pomimo zakazu wjazdu dla motocykli. Mijaliśmy kilkakrotnie policję, ale nikt nie reagował. Na bramkach też było spokojnie. Żadnych opłat za autostradę. Raz wydawało mi się, że kasjer chyba wyciągnął rękę po pieniądza. Pomachałem mu życzliwie na powitanie i pożegnanie jednocześnie i tyle. Zatrzymaliśmy się po drodze, żeby coś zjeść i niestety - ramadan. Jedyne, mogliśmy rozkoszować się ciastkami i napojem. 

Dojechaliśmy do granicy z Turcją i jedyne, co nam pozostało to załatwienie formalności wyjazdowych. Pieczątka w paszporcie jest. Człowiek z agencji ubezpieczeniowej wziął od nas nasze papiery. Wyjeżdżamy. Ale niestety jakieś niespodzianki muszą być. Celnik zapytał nas o jakiś dokument wyjazdowy. Ale co chodzi? Okazało się, że trzeba jeszcze jakieś kwity załatwić. Przyszedł człowiek, który sprawę znał i stwierdził, że za 5 minut wszystko będzie załatwione. Czekamy, czekamy, drzemka, czekamy... Nie ma gościa chyba od 30 minut. Zaczęliśmy go w końcu szukać. Dostaliśmy informację, że jeszcze 10 minut i wszystko będzie załatwione. W końcu przyszedł z dokumentami. Po 10 USD od każdego. Takie miał życzenie za załatwienie formalności. Że co? Już raz płaciliśmy agencji i nie da rady. Ponadto nie mamy już nic. Koras pokazał portfel. Trochę jeszcze pomarudził i mogliśmy wreszcie pojechać dalej.

Wjechaliśmy na granicę turecką. Nawet wszystko sprawnie szło. Tylko mój paszport utknął celnikowi w ręku. Co jest? Przez myśl mi przeszło, że może motek jest umieszczony w systemie za niezbyt legalne przekraczanie bramek na autostradzie sprzed dwóch lat? Ale nie. System wylosował maszynę do prześwietlenia promieniami rentgena. I teraz cała zadyma. Pojechałem za celnikiem do budynku, w którym miało owe prześwietlenie nastąpić. Dalej musiałem wypakować wszystkie bagaże. Byłem nieźle wkurzony. Przecież nic nie mam, co mogłoby być niebezpieczne. No właśnie. Nie mam? Czy aby na pewno? Motocykle stały na parkingu hotelowym. Mnóstwo ludzi się tam kręciło. A jeśli ktoś podrzucił mi jakieś małe coś i o tym nawet nie wiem? Takie myśli przebiegły mi przez głowę. Ruszyła maszyna, zaczęła prześwietlać motka i ... Nic. Uff! Pakowanie, ostatnie formalności i jedziemy dalej. Po drodze wjechaliśmy do pierwszego napotkanego miasta po kasę. Hurrra! Bankomat! Działają karty! Potem sklep i organizujemy późne śniadanie. Pyszny mają tu chleb. Do tego biały ser kanapkowy i już inaczej człowiek funkcjonuje. Wcinamy wszystko na motocyklu. Dookoła co niektórzy dziwnie na nas zerkają, ale nic się nie dzieje. Aha, załapałem. Tutaj też jest ramadan. Na szczęście sklepy działają normalnie, choć jak to w ramadanie nikt nie je i nie pije na ulicy.       

Zajechaliśmy do Tercan w poszukiwaniu noclegu. Mała mieścina. Oprócz małego „deptaka” nic wielkiego się tu nie działo. Złapaliśmy tani nocleg i co? Na piwo! Niestety nie będzie piwa w knajpie. Ramadan. A tak w ogóle Turcja jest krajem można by powiedzieć świeckim, ale jednak nie do końca. Wpływy religii są tu jednak bardzo widoczne. W zwykłym sklepie piwa kupić nie można. Są wyznaczone małe punkty z alkoholem i taki też znaleźliśmy. Pan Sprzedawca owinął butelki bardzo szczelnie czarną plastikową torbą i dopiero wtedy mogliśmy wyjść ze sklepu. Pomyślałem, że może będziemy mogli sobie usiąść przy stoliku w naszym homestay’u i też nic z tego. Ramadan.

Ruszyliśmy na deptak w poszukiwaniu strawy dla znużonych wędrowców i niestety chyba trochę przegapiliśmy moment kiedy można było coś zjeść. W ramadanie system konsumpcji wygląda w ten sposób, że około godziny 20.00 towarzystwo spotyka się w restauracji. Stoły są już nakryte i po godzinie 20.30 właściciel daje sygnał do startu i już. Pozamiatane. My byliśmy zdecydowanie za późno i została dla nas tylko cibora, czyli zupa. Trochę cienka, ale z chlebem udało nam się zapchać dziurę w żołądku.


Tabriz - Tercan przejechane 730km








 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz