"Koń" lub to co ja nazywam "Syndromem Konia", czyli po robocie jak najszybciej do zagrody. Chyba wszyscy czują, że już czas powoli wracać. Szkoda!
Będę miał miłe wspomnienia po pobycie w tym kraju. Wystartowaliśmy sprawnie do
granicy z Turcją. Ja, co chwilę spoglądałem na kardan i sprawdzałem, czy
wszystko działa poprawnie. Wyglądało na to, że Mr. Reza spisał się wyśmienicie.
Tak jak poprzednio wjechaliśmy na autostradę pomimo zakazu wjazdu dla
motocykli. Mijaliśmy kilkakrotnie policję, ale nikt nie reagował. Na bramkach
też było spokojnie. Żadnych opłat za autostradę. Raz wydawało mi się, że kasjer
chyba wyciągnął rękę po pieniądza. Pomachałem mu życzliwie na powitanie i
pożegnanie jednocześnie i tyle. Zatrzymaliśmy się po drodze, żeby coś zjeść i
niestety - ramadan. Jedyne, mogliśmy rozkoszować się ciastkami i
napojem.
Dojechaliśmy do granicy z Turcją i jedyne, co nam
pozostało to załatwienie formalności wyjazdowych. Pieczątka w paszporcie jest. Człowiek z agencji ubezpieczeniowej wziął od nas nasze papiery.
Wyjeżdżamy. Ale niestety jakieś niespodzianki muszą być. Celnik zapytał nas o jakiś dokument wyjazdowy. Ale co chodzi?
Okazało się, że trzeba jeszcze jakieś kwity załatwić. Przyszedł człowiek, który
sprawę znał i stwierdził, że za 5 minut wszystko będzie załatwione. Czekamy,
czekamy, drzemka, czekamy... Nie ma gościa chyba od 30 minut. Zaczęliśmy go w
końcu szukać. Dostaliśmy informację, że jeszcze 10 minut i wszystko będzie
załatwione. W końcu przyszedł z dokumentami. Po 10 USD od każdego. Takie miał
życzenie za załatwienie formalności. Że co? Już raz płaciliśmy agencji i nie da
rady. Ponadto nie mamy już nic. Koras pokazał portfel. Trochę jeszcze
pomarudził i mogliśmy wreszcie pojechać dalej.
Wjechaliśmy na granicę turecką. Nawet wszystko sprawnie
szło. Tylko mój paszport utknął celnikowi w ręku. Co jest? Przez myśl mi
przeszło, że może motek jest umieszczony w systemie za niezbyt legalne
przekraczanie bramek na autostradzie sprzed dwóch lat? Ale nie. System
wylosował maszynę do prześwietlenia promieniami rentgena. I teraz cała zadyma.
Pojechałem za celnikiem do budynku, w którym miało owe prześwietlenie nastąpić.
Dalej musiałem wypakować wszystkie bagaże. Byłem nieźle wkurzony. Przecież nic
nie mam, co mogłoby być niebezpieczne. No właśnie. Nie mam? Czy aby na pewno?
Motocykle stały na parkingu hotelowym. Mnóstwo ludzi się tam kręciło. A jeśli
ktoś podrzucił mi jakieś małe coś i o tym nawet nie wiem? Takie myśli
przebiegły mi przez głowę. Ruszyła maszyna, zaczęła prześwietlać motka i ...
Nic. Uff! Pakowanie, ostatnie formalności i jedziemy dalej. Po drodze
wjechaliśmy do pierwszego napotkanego miasta po kasę. Hurrra! Bankomat!
Działają karty! Potem sklep i organizujemy późne śniadanie. Pyszny mają tu
chleb. Do tego biały ser kanapkowy i już inaczej człowiek funkcjonuje. Wcinamy
wszystko na motocyklu. Dookoła co niektórzy dziwnie na nas zerkają, ale nic się
nie dzieje. Aha, załapałem. Tutaj też jest ramadan. Na szczęście sklepy
działają normalnie, choć jak to w ramadanie nikt nie je i nie pije na
ulicy.
Zajechaliśmy do Tercan w poszukiwaniu noclegu. Mała mieścina. Oprócz małego „deptaka” nic wielkiego się tu nie działo. Złapaliśmy tani nocleg i co? Na piwo! Niestety nie będzie piwa w knajpie. Ramadan. A tak w ogóle Turcja jest krajem można by powiedzieć świeckim, ale jednak nie do końca. Wpływy religii są tu jednak bardzo widoczne. W zwykłym sklepie piwa kupić nie można. Są wyznaczone małe punkty z alkoholem i taki też znaleźliśmy. Pan Sprzedawca owinął butelki bardzo szczelnie czarną plastikową torbą i dopiero wtedy mogliśmy wyjść ze sklepu. Pomyślałem, że może będziemy mogli sobie usiąść przy stoliku w naszym homestay’u i też nic z tego. Ramadan.
Ruszyliśmy na deptak w poszukiwaniu strawy dla znużonych
wędrowców i niestety chyba trochę przegapiliśmy moment kiedy można było coś
zjeść. W ramadanie system konsumpcji wygląda w ten sposób, że około godziny
20.00 towarzystwo spotyka się w restauracji. Stoły są już nakryte i po godzinie
20.30 właściciel daje sygnał do startu i już. Pozamiatane. My byliśmy
zdecydowanie za późno i została dla nas tylko cibora, czyli zupa. Trochę
cienka, ale z chlebem udało nam się zapchać dziurę w żołądku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz