wtorek, 29 lipca 2014

13. To jednak nie ściema

29 lipca

Czwarta nad ranem. Trzask, trzask, trzask!!! Jakby coś przedzierało się w zaroślach, tuż obok naszego namiotu. Nie jakby! Coś się przedzierało bez cienia wątpliwości. A może to tylko pękające od wiatru gałęzie? Trzask! Poczułem się z lekka nieswojo. I czekam, czekam...10 minut, 15, 20. I nic. Przewróciłem się na drugi bok, żeby zasnąć. Po kilkunastu sekundach, w odległości może trzech metrów, powoli i zadziwiająco cicho przetoczył się przede mną cień, a właściwie ciemna bryła słonia. Wyskoczyłem z łóżka, żeby mieć pewność. Tak to on, a zaraz za nim jeszcze jeden. A ja myślałem, że kupale słoni tuż obok naszego namiotu to tylko turystyczna atrakcja. Wszystko działo się w realu!
Kilkadziesiąt minut później poszliśmy na śniadanie przed zbliżającym się safari. I znowu dwa słonie beztrosko szukające w okolicy jedzenia. Jakoś nie za bardzo się nami przejmowały. A właśnie, kto jest na czyim terytorium? Słonie nie mają naturalnych wrogów, więc ich terytorium jest w zasadzie wszędzie. Jazda na safari i podpatrywanie zwierzyny to jedno, ale wizyta dzikich i wolno żyjących słoni przecież to inne przeżycie. Ich potęga budzi respekt.



Przed południem wyruszyliśmy do parku. I cóż mądrego mogę o nim napisać? Wszystko jest w internecie. A jak by ktoś zapytał:
- Słonie były? Były i to nie jeden. Były też widoczne tereny, na których żerowały. Wyglądało to tak, jakby przeszedł halny. Połamane drzewa, zero zieleni tylko wystające kikuty drzew i pnie. Pustynia. Słoń potrzebuje 200kg pożywienia dziennie. Jeszcze w latach siedemdziesiątych żyło ich około 100 tys. w samej tylko Zambii. Teraz jest ich około 25 tys. Nie dlatego, że nie mają co jeść, tylko dlatego, że ich przyrost został ograniczony celowo przez rząd. Mechanizm wyglądał w następujący sposób. Przychodzi stado słoni, które nie mają naturalnych wrogów. Robią imprezę nie pozostawiając innym zwierzakom pożywienia. Inne zwierzaki znikają, a wraz z nimi krokodyle, lwy i inne z łańcucha pokarmowego. Proste zależności.
- A lwy były? Jasne, że tak. Nawet całe stado, naliczyliśmy ich czternaście, wylegujących się w słońcu po raczej udanej wieczornej uczcie. Wokół widoczne były porozrzucane kości bawole chyba. Przysmak lwa. Leżały tak przytulone do siebie i wyglądało na to, że tak im dobrze.
- A bawoły? Przed nami zobaczyliśmy przemarsz całego stada niczym na defiladzie na Placu Czerwonym. Doliczyłem się do 483 sztuk ;-) i  straciłem orientację ile ich jeszcze było. Ogromna masa. 
- A żyrafa? Weszła centralnie w kadr obiektywu, jakby celowo chciała się zaprezentować z jak najlepszej strony. Dystyngowanym krokiem przeszła sobie spokojnie obok nas.
- Antylopy? Całe stada w popłochu przemierzające okolice.
- Pawiany? Okazało się, że to bardzo pożyteczne stworzenia. Dostrzegają szybciej niebezpieczeństwo i ostrzegają antylopy.


















I jeszcze wiele innych. Zebry też były. Organizacja safari, sam park i nasz przewodnik Jeffrey robią jak najbardziej korzystne wrażenie. Super!
Jedyne, co mnie wkurza w naszej lodge to internet. Jest dodatkowo płatny! Sam pobyt tu do najtańszych nie należy i jeszcze kasują za takie rzeczy, które nawet w najtańszych kwaterach są w standardzie. Porażka! My Polacy ''honor, ojczyzna, szabelka'' i internet for all nie daliśmy się. W południe ruszyliśmy do wioski po kartę SIM, żeby się uniezależnić. W Zambii jest tak, że nowa karta SIM musi być zarejestrowana na konkretną osobę, ale dla pani nie stanowiło to problemu. Miała przygotowane ksero pięciu różnych postaci i coś czuję, że byli to już posiadacze przynajmniej 100 kart SIM na głowę, co pewnikiem dawało im status VIP u miejscowego operatora.
Zakładam poradnik. Tip 1: chcesz internet, kup kartę SIM.

I jeszcze dodatkowa zemsta. Lunch też zjedliśmy ''na mieście''. 










poniedziałek, 28 lipca 2014

12. Zambia - kupa słonia

28 lipca

Przyjemnie było popatrzeć na dzieciaki krzątające się z rana. Prawdziwa szkoła życia. Woda? Ze studni zasilanej przez hydrant. I to tyle z luksusów. Reszta to dzieło własnych rąk. 

Ruszyliśmy jak zwykle wcześnie i zapowiadało się na nabijanie kilometrów, żeby dokulać się powiedzmy na czternastą, może piętnastą do Luangwa. Spacerek. Taki był plan i jak to mówi przysłowie: ''Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach''.






Byliśmy jakieś 45 km od Chipata i zobaczyłem scenę, która spowodowała u mnie wytrzeszcz oczu, lekki bezdech i gwałtowne hamowanie. Moto Ziggiego zaczęło tańczyć przede mną w jakimś bezwładnym rytmie. Rów będzie? Uff... Nie, nie tym razem. Spojrzałem na tylne koło BM-ki i zobaczyłem, jak uchodzi z niego powietrze niczym z przebitego balonu. 

Oględziny, dziura jak po najechaniu na solidny pręt. Ziggi zabrał się do akcji naprawczej, a ja robiłem za pomocnika majstra. Byliśmy przygotowani, jak harcerze na taką ewentualność. Zestaw naprawczy, kołki, kompresor. Wszystko pod ręką. Guma została sprawnie zakołkowana i byliśmy gotowi, żeby...podrapać się po głowie. Nie trzyma. Powietrze wylatuje bokami, ponieważ kołki były za cienkie, a może dziura za szeroka. Jakkolwiek, nie spasowało nam się. Dumamy???!!!???!!! Może by tak zdjąć koło? Pojadę do miasta, mechaniory naprawią i wrócę? Silikon? Poxipol? Nie, silikon jednak. Ziggy powtórzył całą operację wspierając się tym zacnym uszczelniaczem. Kompresor raźnie pierdzi uzupełniając powietrzem oponę i...jest lepiej. Powietrze delikatnie uchodziło, ale zgodnie stwierdziliśmy, że lepszym wyjściem będzie jazda do miasta i ewentualne podpompowanie koła niż cokolwiek innego. 

Już w Chipata, po kilku próbach zajechaliśmy do miejsca o nazwie ''Riders for health''. W garażu kilka motocykli i powoli zacząłem kojarzyć. W ''Long Way Down'' Borman i McGregor chyba poświęcili część filmu, żeby pokazać lekarzy, którzy na motocyklach jeżdżą bezdrożami do zagubionych na pustkowiu wsi, żeby tam leczyć ludzi. Zacząłem pogawędkę na ten temat z jednym z mechaników. Tak rzeczywiście było. Szacun. 

A opona? Nie było opcji naprawy na szybko. Finalnie Ziggy zdjął zapas, a opona z dziurą została u chłopaków. Umowa jest taka, że jak będziemy wracali z parku to wjedziemy do nich, żeby ją odebrać. Może uda się ją jakoś jeszcze podkleić? Jeśli nie, to i tak lepiej mieć delikatnie przepuszczający zapas niż nic.

Zabawne. Jeszcze dzisiaj rano przez myśl mi przeszło, że już kilka lat jeżdżę na motku i może z tym zapasem to jednak przesada? Już wiem, że nie. 






I tak tuż przed osiemnastą zajechaliśmy do Flatdogs Camp przy Luangwa Nat. Park. Tu muszą być słonie! Generalnie w Afri wschodniej dzika zwierzyna została zepchnięta do parków i w zasadzie głównie tu można ją oglądać.

Luangwa zapowiada się nieźle. Koło naszego namiotu ''safari'' dookoła rozsiane są kupale słoni. Już na wstępie pani z recepcji pouczyła nas co można, a czego nie? Lista:

1. Motocykle zaparkować przy recepcji, nie przy namiocie ''safari'', bo jak przeleci słoń to...

2. W nocy można przemieszczać się wyłącznie z obstawą, bo jak słoń to...

3. Jak słoń się pojawi to utrzymywać dystans 50-60 metrów, bo to słoń przecież...

4. Żadnej otwartej żywności w namiocie i przed, bo słoń...

Niech ten pieprzony słoń przylezie wreszcie...!!! Ja chcę!!!


Już wiem. Ta papka "czegosia" to kleik z kukurydziany "sima".





Najechane 580km

Kawałek za Lusaka - National Park Luangwa

Temperatura do 32 stopni


11. Zambia -powrót do szkoły

27 lipca

Jazda, jazda i jazda...tak cały dzień. Oswoiłem się z krajobrazem afrykańskich dróg i uliczny chaos już mnie nie zaskakuje. Zacząłem wręcz dostrzegać swego rodzaju logikę w tym całym zamieszaniu. Nie dziwią mnie już piesi z tobołkami wychodzący nie wiadomo skąd, rowery zapakowane we wszelakie dobra zmierzające wraz z ich kierowcami w sobie tylko znanym kierunku, czy też pobocza mniejszych i większych miast, gdzie toczy się w harmidrze przydrożny handel. Normalka. Byliśmy w drodze do Luangwa National Park.




Tym razem obiecaliśmy sobie, że nie ma mowy o jeździe po zmroku i od piątej zaczynamy szukać miejscówki do spania. Tak też się stało. Zaczęliśmy się rozglądać za czymś, co przypominałoby jakąkolwiek noclegownię. Czas mijał i nic. Wreszcie Ziggy wypatrzył bardzo klimatyczną przestrzeń. Małe jezioro, domek tuż przy nim. Jak z obrazka. I nawet miejsce się znalazło. Co prawda w pokoju nie było absolutnie nic. Nic oznacza w tym przypadku dosłownie NIC, tylko klepisko, ale w naszej sytuacji była to i tak pełnia szczęścia. Postanowiliśmy podjechać do najbliższej wioski po wodę i skomponować jakąś strawę. Wioska hmm...trzy budynki na krzyż, sklep i miejscowy klub rozrywki, z którego dochodziły dźwięki muzyki i głosy rozbawionej gawiedzi. Nie wzbudzało to mojego zaufania. W sklepie było piwo, ale wody brak. 

Ziggy w tym czasie też oddał się poszukiwaniom wody i strawy przy ulicznym straganie. Miał więcej szczęścia, bo w jego ręku dostrzegłem cztery butelki z upragnionym płynem. Uratowani! I jeszcze do tego miła niespodzianka kulinarna. Tuż obok była szkoła i dostaliśmy wskazówkę, że tam pewnie będzie można coś zjeść. Zajechaliśmy więc na dziedziniec, żeby zasięgnąć języka. Chyba mieliśmy szczęście, bo po chwili pojawiła się siła wyższa w postaci dyrektora i zaczęliśmy pogadankę. Szkoła typu ''boarding'', czyli miała własny ''internat''. Osobne budynki dla dziewcząt i chłopców. Część z przebywających tu dzieciaków nie miała rodzin, zatem ci wszyscy ludzie dookoła to w zasadzie cała ich najbliżsi. Miałem wrażenie, że wszyscy są ''wyważeni'', zachowują się bardzo poprawnie w lekkim dystansie do nas. Normalnie, na ulicy wystarczyła chwila i robiło się małe zbiegowisko. Tutaj jakoś nie. Tym razem trochę niefajnie, bo miałem nadzieję na jakieś foty. Po siódmej zaczęła się indywidualna nauka w dużej sali i dzieciaki jakoś tak same z siebie tu przyszły. Zaskoczyło mnie to na poważnie. Skąd u nich taka dyscyplina? Nie widziałem i nie słyszałem, żeby ktokolwiek uderzał w dzwony nawołujące do nauki. Nasz Pan Dyrektor, dusza człowiek oznajmił też, że do szkoły przyjeżdża nawet ksiądz z Lusaki. Polak okazało się. Nie będzie nam dane się spotkać. Szkoda.

Dla nas znalazł się talerz potrawy z soi i ''czegosia''. Jakaś papka przypominająca kaszę manną zalaną wrzątkiem z odrobiną utwardzacza. Nie ważne czy i jak smakowało. Ważne, że w ogóle było. Zapchałem się ze smakiem. 

Nieoczekiwanie też załapaliśmy się na nocleg. Początkowa wersja - rozłożymy maty na stołach. Finalnie, niezawodny Dyrektor zorganizował dla nas materace. Jeszcze tylko prysznic pod stojącą pośrodku podwórza pompą i można iść spać.


















Ciarrry! Bywałem w swoim życiu na wielu koncertach muzycznych. Są takie, których się nie zapomina, gdzie każdy dźwięk, każda nuta unosząca się w przestrzeni wokół ciebie sprawia, że czujesz ciarrry przetaczające się po plecach. Tutaj, w pewnym momencie, słychać było w ciemności śpiew dziewcząt i brzmiało to, że...ciarry! Rewelacja! A one tak po prostu sobie zasiadły na schodach i śpiewały. Chóry ćwiczą takie frazy latami, a tu? Samo się toczy.

Już dawno zapadła ciemność. Spojrzałem w czarnoatramentowe niebo i miałem wrażenie, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę, żeby dosięgnąć najbliższą z gwiazd. Były tak wyraziste i realne jak z obrazka. Byliśmy w ''One million star hotel''. 

Najechane 590km

Vic Falls - kawałek za Lusaka

Temperatura - do 30 stopni 


niedziela, 27 lipca 2014

11. Czas do Zambii

27 lipca

Startujemy do Luangwe National Park niedaleko granicy z Malawi. Wreszcie czas na słonie i inne żyrafy. Jazda zajmie n m 2 dni, ponieważ odleglość to jakieś 1100km.

Pozdro.

sobota, 26 lipca 2014

10. Falls - nie tylko Vic Falls

26 lipca

Podkurczyłem powiekę i zupełnie nieświadomie doznałem niczym nieuzasadnionej paniki. Za oknem było jasno. Jasno jak nie co dzień, za to jasnym było, że dzisiaj nie gonimy. Wczorajsza jazda na wariackich papierach teraz premiowała. Mogliśmy w ''cywilnych ciuchach'', jak prawdziwi turyści zrobić przechadzkę nad wodospad. Nic nie zwiastowało kolejnych, dramatycznych zdarzeń tego dnia i nadciągającej zawieruchy. 

Z naszej miejscówki do wodospadów był może kilometr. Spacer, jakże miła odmiana. Przed wejściem oczywiście stragany z ''pamiątkami'', ale nie tylko. Sprytni sprzedawcy zachęcali do zakupu peleryn przeciwdeszczowych. Taaa...już dam się wkręcić! Zastanawiałem się, jak wodospad będzie prezentował się w porze suchej. Stanęliśmy przy jednym z punktów widokowych i...zajebioza! Przede mną dzikie masy spienionej wody spadające z ogromnym hukiem z półki skalnej. Spojrzałem w dół i widziałem tylko szalejące w dole, wrzące wodne kłębowisko, które jak się wydawało, walczy, żeby wydostać się do góry. Tam, gdzie wolna przestrzeń. Żywioł nie do opanowania w jakikolwiek sposób. Rozbijane, jakby na atomy, masy wodne tworzyły coś na wzór mgły unoszącej się nad kotłem wodnym, ale gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że robimy się coraz bardzie przemoknięci. Przydała by się jakaś peleryna. 











Na końcu trasy zatrzymaliśmy się przy punkcie widokowym, z którego rozpościerał się widok na ponad stuletni żelazny most łączący Zimbabwe i Zambię. Nasz most. Część naszej trasy. Pewnikiem jeszcze dziś po południu na niego wjedziemy maszynami i będziemy kontynuowali podróż. Póki co, możemy na niego po prostu wejść i podziwiać z tej strony wodospady. I jeszcze jeden element mostu przyciągnął moją uwagę. Chyba najdłuższy na świecie bungee jump. Robi wrażenie. Lot w dół musi być kosmicznym przeżyciem. 




Zaczęliśmy już powoli odwrót z Vic Falls, a ja czułem, że z kroku na krok słabnę. Pojawiły się jakieś zawroty głowy, coś zaczęło figlować w żołądku i czułem, że zaraz będzie tu jakiś performance z moim skromnym udziałem. Nie myliłem się. Pierwsze krzaki moje i...tutaj zrobię przerwę w opisie. Dyniowo. Wczorajsze dania zaserwowane w restauracji nie przypadły do gustu mojemu żołądkowi. Zaszliśmy sobie wczoraj do restauracji, dla turystów i to był błąd. Zupa dnia, to w sumie nie wiadomo co? Coś w stylu kremu z dyni na słodko. Danie wegetariańskie, jakiś rozgotowany makaron z niewiadomego pochodzenia sosem grzybowym chyba. Trzeba jeść tam, gdzie lokalesi. Jeżeli local bar istnieje to znaczy, że jest ok. W innym przypadku lokalesi obrzucili by do małpim łajnem.

Powrotny kilometr do naszej miejscówki był najdłuższym spacerem w moim życiu. Wizyt na bok, nawet bez osłony krzaków, było kilka. Nie interesowało mnie to, czy ktoś patrzy, czy nie. Byłem zamroczony. Najgorsze było zwiększające się osłabienie i zawroty głowy. Nie mogłem iść. Po akcji bez krzaków zmobilizowałem się jednak i podtrzymywany przez Ziggiego dotarłem do pokoju. Spotkanie z muszlą niespodziewanie okazało się zbawienne. To był ostatni moment. Potem łóżko i sen. I tak na zamianę przez następnych kilka godzin. Lekarstwo, lekarstwo by się przydało. I zażyłem...Coca Colę. Idzie ku lepszemu. Trochę mi w mózgu pojaśniało.

Chyba zrobimy jeszcze jakiś POM.

Po 17.00

POM rzeczywiście był. Szedłem trochę w obawie przed nieznanym i jakoś przeżyłem. Chyba wracam do formy. Podskoczyliśmy jeszcze na wspomniany wcześniej most. I tu otworzyły się nowe widoki na Vic Falls. Genialne, można tak stać i się wgapiać w bezruchu.






Nieoczekiwanie, na moście przywitał nas gwizd lokomotywy. I na serio był tu pociąg z poprzedniej epoki. Szczególnie zauroczył mnie bar restauracyjny. Przepych kolonialny i szczerze, tak to można imprezować. Skoro jest lokomotywa i w dodatku parowa, to naszym celem stało się wciśnięcie naszych skromnych postur do środka w wiadomym celu -GWIZD! Stało się przywitaliśmy Zambię w taki właśnie sposób, bo w zasadzie byliśmy po stronie tej właśnie krainy. Taka to zabawa dla turysty.






Vic Bungee było już zamknięte. Nie ukrywam, pokusę skoku miałem wielką i gdyby nie poranne przygody, może leciałbym głową w dół do kanionu. A tak? Tylko sobie pomarzyłem.





A wieczorem kolacja. Dla mnie gotowany ryż, bez jakichkolwiek dodatków. Jutro muszę być w formie. Ziggy jakieś larwy. Ciekawe jakie doniesienia żołądkowe będzie miał rano?