26 lipca
Podkurczyłem powiekę i zupełnie nieświadomie doznałem niczym nieuzasadnionej paniki. Za oknem było jasno. Jasno jak nie co dzień, za to jasnym było, że dzisiaj nie gonimy. Wczorajsza jazda na wariackich papierach teraz premiowała. Mogliśmy w ''cywilnych ciuchach'', jak prawdziwi turyści zrobić przechadzkę nad wodospad. Nic nie zwiastowało kolejnych, dramatycznych zdarzeń tego dnia i nadciągającej zawieruchy.
Z naszej miejscówki do wodospadów był może kilometr. Spacer, jakże miła odmiana. Przed wejściem oczywiście stragany z ''pamiątkami'', ale nie tylko. Sprytni sprzedawcy zachęcali do zakupu peleryn przeciwdeszczowych. Taaa...już dam się wkręcić! Zastanawiałem się, jak wodospad będzie prezentował się w porze suchej. Stanęliśmy przy jednym z punktów widokowych i...zajebioza! Przede mną dzikie masy spienionej wody spadające z ogromnym hukiem z półki skalnej. Spojrzałem w dół i widziałem tylko szalejące w dole, wrzące wodne kłębowisko, które jak się wydawało, walczy, żeby wydostać się do góry. Tam, gdzie wolna przestrzeń. Żywioł nie do opanowania w jakikolwiek sposób. Rozbijane, jakby na atomy, masy wodne tworzyły coś na wzór mgły unoszącej się nad kotłem wodnym, ale gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że robimy się coraz bardzie przemoknięci. Przydała by się jakaś peleryna.
Na końcu trasy zatrzymaliśmy się przy punkcie widokowym, z którego rozpościerał się widok na ponad stuletni żelazny most łączący Zimbabwe i Zambię. Nasz most. Część naszej trasy. Pewnikiem jeszcze dziś po południu na niego wjedziemy maszynami i będziemy kontynuowali podróż. Póki co, możemy na niego po prostu wejść i podziwiać z tej strony wodospady. I jeszcze jeden element mostu przyciągnął moją uwagę. Chyba najdłuższy na świecie bungee jump. Robi wrażenie. Lot w dół musi być kosmicznym przeżyciem.
Zaczęliśmy już powoli odwrót z Vic Falls, a ja czułem, że z kroku na krok słabnę. Pojawiły się jakieś zawroty głowy, coś zaczęło figlować w żołądku i czułem, że zaraz będzie tu jakiś performance z moim skromnym udziałem. Nie myliłem się. Pierwsze krzaki moje i...tutaj zrobię przerwę w opisie. Dyniowo. Wczorajsze dania zaserwowane w restauracji nie przypadły do gustu mojemu żołądkowi. Zaszliśmy sobie wczoraj do restauracji, dla turystów i to był błąd. Zupa dnia, to w sumie nie wiadomo co? Coś w stylu kremu z dyni na słodko. Danie wegetariańskie, jakiś rozgotowany makaron z niewiadomego pochodzenia sosem grzybowym chyba. Trzeba jeść tam, gdzie lokalesi. Jeżeli local bar istnieje to znaczy, że jest ok. W innym przypadku lokalesi obrzucili by do małpim łajnem.
Powrotny kilometr do naszej miejscówki był najdłuższym spacerem w moim życiu. Wizyt na bok, nawet bez osłony krzaków, było kilka. Nie interesowało mnie to, czy ktoś patrzy, czy nie. Byłem zamroczony. Najgorsze było zwiększające się osłabienie i zawroty głowy. Nie mogłem iść. Po akcji bez krzaków zmobilizowałem się jednak i podtrzymywany przez Ziggiego dotarłem do pokoju. Spotkanie z muszlą niespodziewanie okazało się zbawienne. To był ostatni moment. Potem łóżko i sen. I tak na zamianę przez następnych kilka godzin. Lekarstwo, lekarstwo by się przydało. I zażyłem...Coca Colę. Idzie ku lepszemu. Trochę mi w mózgu pojaśniało.
Chyba zrobimy jeszcze jakiś POM.
Po 17.00
POM rzeczywiście był. Szedłem trochę w obawie przed nieznanym i jakoś przeżyłem. Chyba wracam do formy. Podskoczyliśmy jeszcze na wspomniany wcześniej most. I tu otworzyły się nowe widoki na Vic Falls. Genialne, można tak stać i się wgapiać w bezruchu.
Nieoczekiwanie, na moście przywitał nas gwizd lokomotywy. I na serio był tu pociąg z poprzedniej epoki. Szczególnie zauroczył mnie bar restauracyjny. Przepych kolonialny i szczerze, tak to można imprezować. Skoro jest lokomotywa i w dodatku parowa, to naszym celem stało się wciśnięcie naszych skromnych postur do środka w wiadomym celu -GWIZD! Stało się przywitaliśmy Zambię w taki właśnie sposób, bo w zasadzie byliśmy po stronie tej właśnie krainy. Taka to zabawa dla turysty.
Vic Bungee było już zamknięte. Nie ukrywam, pokusę skoku miałem wielką i gdyby nie poranne przygody, może leciałbym głową w dół do kanionu. A tak? Tylko sobie pomarzyłem.
A wieczorem kolacja. Dla mnie gotowany ryż, bez jakichkolwiek dodatków. Jutro muszę być w formie. Ziggy jakieś larwy. Ciekawe jakie doniesienia żołądkowe będzie miał rano?
Po 17.00
POM rzeczywiście był. Szedłem trochę w obawie przed nieznanym i jakoś przeżyłem. Chyba wracam do formy. Podskoczyliśmy jeszcze na wspomniany wcześniej most. I tu otworzyły się nowe widoki na Vic Falls. Genialne, można tak stać i się wgapiać w bezruchu.
Nieoczekiwanie, na moście przywitał nas gwizd lokomotywy. I na serio był tu pociąg z poprzedniej epoki. Szczególnie zauroczył mnie bar restauracyjny. Przepych kolonialny i szczerze, tak to można imprezować. Skoro jest lokomotywa i w dodatku parowa, to naszym celem stało się wciśnięcie naszych skromnych postur do środka w wiadomym celu -GWIZD! Stało się przywitaliśmy Zambię w taki właśnie sposób, bo w zasadzie byliśmy po stronie tej właśnie krainy. Taka to zabawa dla turysty.
Vic Bungee było już zamknięte. Nie ukrywam, pokusę skoku miałem wielką i gdyby nie poranne przygody, może leciałbym głową w dół do kanionu. A tak? Tylko sobie pomarzyłem.
A wieczorem kolacja. Dla mnie gotowany ryż, bez jakichkolwiek dodatków. Jutro muszę być w formie. Ziggy jakieś larwy. Ciekawe jakie doniesienia żołądkowe będzie miał rano?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz