piątek, 25 lipca 2014

8. Zimbabwe - ''Tu to będzie...'', podobno

24 lipca

Noc jeszcze i co oczywiste światła na zewnątrz jakoś też uświadczyć nie można było. Dopiero 6 rano. Spędzam z powiek resztki snu i nieprzytomnie skręcam do łazienki. Wychodzę po kilku minutach i...jasno. Afryka. Jak oni to robią? Przestawił mi się zupełnie rytm dnia. Teraz jest 20 i myślę, że za godzinę, najdalej dwie będę brał udział w ''Mam talent'' na najlepsze chrapanie. 

Chyba już się przyzwyczaiłem do porannych temperatur. Dzisiaj przywitało nas 5 stopni i jakoś nie było dramatu. Zwłaszcza, że wraz z coraz bardziej uśmiechniętym słońcem robiło się cieplej na ciele i duszy. Zastanawiałem jak przedstawiciele narodu Zimbabwe w postaci służb przeróżnych obejdą się z nami na granicy. Przecież to Zimbabwe ''tu to będzie..''! I było...spokojnie. Co prawda odwiedziłem chyba cztery okienka - wiza, czasowy wwóz motka, ubezpieczenie i podatek drogowy, jakieś jeszcze pieczątki, ale co mi tam. Słońce grzeje. Już prawie 20 stopni się zrobiło.

Obraliśmy kierunek na Matobo Hills, w którym znajdują się rozsiane w dolinie granitowe skały. A dla tutejszych to miejsce ma szczególne chyba znaczenie, ponieważ na jednej z nich został pochowany założyciel Rodezji (poprzednia nazwa Zimbabwe) niejaki Rhodes. Ciekawe jak powstała poprzednia nazwa państwa zatem? Lubię takie przestrzenie i widoki, oj lubię! ''Tu się oddycha''! Słońce było coraz wyżej i lekko zaczęło już przesadzać z uśmiechaniem się. Gorąco.






Trzeba też przyznać, że w krainie ''tu to będzie...'' drogi główne są bardzo przyzwoite i urozmaicone. Co kilkanaście kilometrów pozdrawiają nas przedstawiciele państwa zasilający check pointy. Dwa razy na dwadzieścia zostaliśmy zatrzymani i myślę, że towarzystwo po prostu nieźle się nudziło. Po krótkiej wymianie uprzejmości i po przybiciu sobie ''piątek'' spokojnie mknęliśmy dalej. Byle do baru. I rzeczywiście takowy się ujawnił naszym spragnionym za jakimś napojem i kto wie, może nawet strawą źrenicom. Ze strawą było tak sobie. To co tutejsi robili na grillu jakoś nie wzbudzało zaufania. Ja postanowiłem najeść się colą. Niezawodna jak zawsze. Jak można było się spodziewać wokół nas zrobiło się zbiegowisko. Cóż za symbioza - ''egzotyka'' robi foty ''egzotyce''! Ciekawe, czy przypadkiem nie pokrzykiwali do siebie: ''E! Ludziska, zobaczta jakie cudaki przyjechali!''. Nie zdziwiłbym się. 

Bar, przy którym sobie zrobiliśmy pit stop chyba niejedno już widział. Nad ladą wznosiła się solidna krata oddzielająca mistrza codziennej ceremonii, czyli barmana od entuzjastycznych inaczej konsumentów. Pewnie przychodzą tu bez krawata, to i się awanturują czasami. Miałem, przyznam się, taką fantazję ''A może by tak na piwo tu wskoczyć wieczorem?''. Spojrzałem jeszcze raz na kratę. A może lepiej ruszać w drogę!





Dojechaliśmy do Masvingo i zaczęliśmy szukać stacji benzynowej. Była, tylko okazało się, że nie ma paliwa. Przynajmniej takiego jakie chcieliśmy, czyli bezołowiową. Jest za to ołowiowa. Lać? Nie lać? W sumie te pytania są bez sensu. Mam z konewką do Botswy zasuwać? Lejemy zatem. Oczywiście zbiegowisko i pierwszy raz w Afryce pojawiło się ''łan dolar, łan dolar''. I jeszcze ''I'm hungry''. Usłyszałem to od młodego człowieka przyodzianego w bardzo schludną koszulę, dżinsy, który chyba szedł na disco, albo podryw. Bez sensu. 



Było już zdrowo po południu i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Kierowaliśmy się w stronę ruin tzw. ''Starożytnego miasta''. Jedyne ruiny w tej ''okolicy''. Następne można znaleźć w Egipcie. Może coś jeszcze w Etiopii. Po drodze mignęła mi tablica Jazz&Art Gallery Lodge i w dodatku było to w kierunku jeziora Mutirikwi Wszystko pasowało. Odbiliśmy z głównej drogi na gliniaste szutry. Za kołami Ziggiego pojawił się rdzawy kurz. Już wiedziałem, w jakich kolorach zamelduję się przed bramą lodge'y. 





Jazz&Art Gallery Lodge zadziwiła mnie na poważnie. Aktualni gospodarze raczej nie byliby w stanie czegoś takiego wybudować, a co dopiero tak stylowo urządzić. Wszystko - obrazy, fotografie, porcelanowe figurki, meble były nie w stylu afrykańskim. Dopiero drugiego dnia dowiedziałem się, że oto przebywamy w lodge ambasadora Zimbabwe Chivabe. Jednak chyba poznawanie świata poszerza horyzonty.

























Robi się na nowo zimno. Ciągnie też chłodem od jeziora. Wybiła 21.30. Zatem dobranoc.

Najechane 570km

Francistown - Masvingo (kawałek za, w stronę Starożytnego Miasta)


2 komentarze:

  1. Rafał, zdjęcia są bajeczne, komentarze w "Twoim stylu" a przeżycia bezcenne. W końcu dotarło do mnie, że jesteś tam naprawdę. Wiesz, jak bardzo Ci kibicuję. Pozdrawiam wszystkich, którzy trzymają kciuki za Rafała, w szczególności Bartka K.
    Aga

    OdpowiedzUsuń
  2. Dajemy radę i podróż nabiera intensywniejszych barw. Pozdro!

    OdpowiedzUsuń