21 lipca
Trzeba przyznać, że pobudka była bardzo udana. O 5.30 (to moja ulubiona pora) zadzwonił niezawodny budzik i nie było zmiłowania. Ruszamy. Na zewnątrz panowała absolutna ciemność, a przez kurtkę motocyklową i inne części garderoby niepohamowanie przedzierał się chłód poranka. Tylko 8 stopni na zewnątrz. Brrr. Wypchnęliśmy motki za bramę na wypadek, gdyby społeczeństwo okoliczne wyrwane przypadkowo ze snu ich odpalaniem nie obrzuciło nas stekiem i przekleństwami lub jeszcze gorzej stekiem przekleństw. I tak oto w ciemnościach ruszyliśmy ku Kimberley.
Dzizusss! Przestałem czuć końcówek palców u rąk. Szyba w kasku paruje i tylko mgłę widzę. Jak ją uchyliłem to poczułem, że sztywnieje mi...górna i dolna warga. Usta, znaczy się mi sztywnieją. Komputer też dostał świra ze swoimi kontrolkami. Pojawił się na nim znaczek, którego wcześniej nie widziałem. Taka śnieżynka jakby. I jeszcze, że jest -2 stopnie. O czasami nawet - 3. No nie. Nie taką wycieczkę wykupiłem. Afryka...gorąca i dzika! Ja zamarzam tutaj. Może jak wyjdzie w końcu słońce to się polepszy.
Słońce nieśmiało zaczęło się budzić, tylko, że miało nastawiony zegar na 8. My za to wjechaliśmy w ''Góry Smocze'' i tu niestety wchłonął nas cień rzucany przez ściany wąwozu, którym jechaliśmy. Piękne to miejsce, trzeba przyznać, tylko ziiimmmnooo! Jakoś specjalnie przyśpieszyć też nie można, bo są winkle, a za winklem można spotkać małpy. Nie pojedyncze sztuki, a całe rodziny. Skąd one tutaj? Zadziwiające.
Przez jakieś 250 km temperatura przeskakiwała od -1 do +3...4 stopnie. Raz niespodziewanie pojawiło się nawet +10 i jak się można było spodziewać zniknęło znienacka. I jeszcze do tego wszystkiego zaczęło brakować mi paliwa, więc nasza szybkość zmalała do 80 km/h.
I wreszcie jest. Stacja benzynowa i zasłużony odpoczynek w Beaufort West. Zsiadłem z motka i zacząłem dygotać jak ratlerek (taki sarenkopiesminiaturka) na wietrze. Hipotermia! Wyziębienie organizmu. Tik taki! Szczęśliwie temperatura zaczęła się podnosić. I był to już najwyższy czas na śniadanie. Mega wypas na fuuullll! Bułka z hot doga z kiełbaską (mini), na to jajecznica i majonez. Taka buła. Ale najważniejsza była kawa. Gorąca kawa! Poczułem, że wracam do życia.
Ruszyliśmy dalej. Im bardziej zaczęliśmy oddalać się od wybrzeża, tym bardziej zaczął zmieniać się też krajobraz. W szczególności ten ludzki. Coraz mniej białych, a więcej czarnych. Hmm...dziwne. Jak piszę białych to mi to łatwo idzie, a jak piszę czarnych to czuję się tak, jakbym jakieś przestępstwo popełniał. Zmieniam na czarnoskórych, a może lepiej na Afro. Skoro są Afro-Amerykanie to chyba mogą być też Afro-Afrykanie. Afrykanerzy to raczej nie, bo ta nazwa jak mniemam obejmuje również białych tu urodzonych. Jedziemy. Mijamy osiedla z blachy falistej. Przygnębiające widowisko. Zatrzymałem się na moment, żeby zrobić kilka zdjęć i od razu wzbudziło to ciekawość lokalesów. Czy czułem się jakoś zagrożony? Nie. Raczej było to coś w rodzaju zawstydzenia, że oto fotografuję ich smutny los.
Pojechałem dalej i wkrótce dogoniłem Ziggiego. Następny przystanek wypadł w Britstown. Przystanęliśmy na chwilę, żeby się rozejrzeć za jakimś barem. Oczywiście zaczęliśmy zwracać na siebie uwagę. Głównie Afro szwendających się bez celu. Wyglądało to tak, jakby z założenia było to ich główne zajęcie.
Kawałek dalej znaleźliśmy wypatrywany z utęsknieniem bar i postanowiliśmy skorzystać z jego dobrodziejstw. O! I nawet pojawili się biali. Bardzo przyjemna choć krótka wymiana informacji i dostaliśmy nawet życzenia: ''Dobrej podróży i obyście przeżyli''. Taaa... Zabrzmiało. Wszedłem do środka baru i oniemiałem. Cudny. Było w nim zbiorowisko przedmiotów codziennego użytku już nie z tej epoki, a wszystkie jakby znajome. Tu zabawki, tam jakaś pralka i stare radio. Klimatycznie. Zamówiłem kawę z cukrem. Elsebe była jednak słodsza. Dawno nie spotkałem tak przemiłej osoby. Posłała mi pigułę energii, którą zawłaszczył sobie chłód poranka. Jak się dowiedziała, że jesteśmy z Polski od razu znaleźliśmy wspólny temat. Jej syn, obecnie zamieszkujący w UK poślubił Polkę. To my teraz prawie jak rodzina! No może taka dość baaardzo daleka, ale zawsze to coś. Elsebe - pozdrawiam Cię! Nawet trochę do rymu mi wyszło.
Kimberley było już blisko. Mimo to zrobiliśmy pit stop na...rozprostowanie kości i coś tam jeszcze. Coś niepokojącego zaczęło się dziać z motkiem Ziggiego. Spod główki cylindra zaczął wyciskać się olej i na silniku pojawiła się mokra plama. Coś trzeba z tym zrobić. Przez nami masa kilometrów przecież.
Wjechaliśmy do Kimberely i po prawej stronie mignął nam salon Toyoty. Może wiedzą, gdzie jest serwis BMW? Zawracamy. Niespodziewanie po drugiej stronie ulicy śmignął tutejszy na BM-ce. Ziggy machnął mu ręką, tamten to samo, ale pojechał dalej. Zrobiłem lekkie wymuszenie i puściłem się za nim. Za moment dojechał Ziggy i zaczęliśmy ogarniać temat. Finalnie Ziggy pojechał do warsztatu BMW. Okazało się, że takowy występuje tutaj. Ja zacząłem ogarniać miejsce do spania, co nie okazało się jakąś zawiłą operacją, zwłaszcza, że nasz pomocnik polecał motel znajdujący się tuż obok nas. Jutro o 7.30 Ziggy ma wizytę w warsztacie. Czy pojedziemy do Botswany? Mam nadzieję, że tak. Ale to już jutro.
Najechane 765km
Mossel Bay - Kimberley
Robi się cieplej?
OdpowiedzUsuńPzdr.
W.