22 lipca
Przed południem. Ziggy w rękach speców
od BM-ki, a ja taki sam. Tak siedzieć bezczynnie, to bez sensu przecież. Wziąłem
się za bieżącą robotę przy mojej maszynie. Generalnie niewiele się działo.
Raczej byłem cały w niepokoju, co dalej?
Mój telefon zabrzęczał radośnie i
oznajmił, że u Ziggiego robota idzie, aż miło. Radość! Czekam więc ospale, a w
międzyczasie zacząłem pakować swoje klamoty. W końcu pojawił się wreszcie sam On.
Motocykl taktował miarowo, żadnych fałszywych dźwięków, co odebrałem jako
gotowość do przemieszczania się na północ. Nie myliłem się. Cała nasza czwórka,
takie ''Fantastic Four'', entuzjastycznie ruszyła w dalszą drogę.
Ujechaliśmy może jakieś 5 km i pojawiła
się przed nami wieeelllka dziura. Musieliśmy się zatrzymać. Ogromna, najgłębsza
na świecie, wykopana rękami ludzkimi, nazywana przez tutejszych ''Big Whole''.
Robi wrażenie. Kimberley jest z tego między innymi znane, że ''Big Whole'', to
dawna kopalnia diamentów. A tak na marginesie, ciekawe jakiego koloru były
ludzkie ręce wydobywające głazy na powierzchnię?
Było już konkretnie po południu i już na
serio, serio czas był na nas. Kiedyś przecież trzeba dokulać się do Botswany.
Jazda była miarowa, spokojna i tylko ten wiatr jakiś taki suchy. Twarz mam jak z
pergaminu omiatanego suszarką do włosów. Ale zrobiło się wreszcie ciepło.
Czasami nawet 22-23 stopnie. Nawet momentami trochę za gorąco. Ale zrzęda ze
mnie. Za zimno, za ciepło! Koniec. To Afryka przecież.
Po drodze mijamy miejscowości mniejsze i
większe. Tu na ulicach przeważają zdecydowanie Afro. Zdecydowanie oznacza 95%.
Zadziwiające jak krajobraz potrafi się zmienić wraz z upływem kilometrów. Przez
moment mieliśmy taką myśl, żeby zatrzymać się na noc przykładowo w Mmabatho,
ale jakoś tak, coś, nie za bardzo to wyszło. W sumie było blisko do granicy i
jeszcze jasno, chociaż zbliżała się piąta. Pojechaliśmy dalej, na odkrywanie
Botswany.
Na granicy, po stronie RPA byłem lekko
zaskoczony tym, że celnik nie za bardzo wiedział, gdzie ma podbić pieczątkę na
CPD. A właściwie to: ''Wyjeżdżacie, czy wjeżdżacie?''. ''Wyjeżdżamy, przez
Botswanę do Europy''. ''A wracacie?''. ''No raczej nie teraz''. I tak to mniej
więcej szło. Jeszcze tylko trzeba było pokazać Panu, które kwitki ma sobie z
CPD zostawić i przyszedł czas na drugie rozdanie partii z pogranicznikami i
celnikami. Tym razem tymi z Botswany. Weszliśmy do budki z paszportami za dnia.
Jasno było jeszcze. Wyszliśmy w nocy. I nie dlatego, że pogranicznicy byli jacyś
nieogarnięci. Chociaż, z drugiej strony, Pani obsługująca Ziggiego mogłaby podkręcić
ruchy. Trwało to jakieś 15 min. a na zewnątrz zapadł zmrok. Nie zmierzchało,
tylko ciemność. W Afryce nie ma ''szarówki''. Jest jasno, albo ciemno.
I niestety w ciemności dotarliśmy do
Lobatse. Jakieś 50 km za granicą. Nie jest to fajna jazda.
Zwłaszcza, że na zmęczeniu łatwo o drobne błędy, które mogą skończyć się wypadkiem. Dochodzi jeszcze do tego szukanie jakiegoś noclegu, co wcale nie jest łatwe w nocy. Trafiliśmy do jednego hotelu. Taki ładny był, tylko, że drogi. Dostaliśmy namiar na inny, dla ubogich, czyli takich jak my. Miał być tuż, tuż, I zaczęło się krążenie. Jedno rondo, drugie rondo, w prawo, w lewo, nawrotka, mijanki w innymi samochodami. Bez sensu, a zmęczenie rośnie. Kręcimy się wokół tego samego miejsca, jak pies wokół swojego ogona. Po jakichś 30 minutach jazdy okazało się, że Sindbad Guesthouse jest dokładnie tam, gdzie wszyscy mówili. Koło ronda. Tylko jakoś nie było dane nam go dostrzec. Zmęczenie robi swoje. Jeszcze tylko krótkie negocjacje z Panią właścicielką i mamy gdzie spać.
Finalnie, przemy do przodu. Jutro kierunek do Francistown
Zwłaszcza, że na zmęczeniu łatwo o drobne błędy, które mogą skończyć się wypadkiem. Dochodzi jeszcze do tego szukanie jakiegoś noclegu, co wcale nie jest łatwe w nocy. Trafiliśmy do jednego hotelu. Taki ładny był, tylko, że drogi. Dostaliśmy namiar na inny, dla ubogich, czyli takich jak my. Miał być tuż, tuż, I zaczęło się krążenie. Jedno rondo, drugie rondo, w prawo, w lewo, nawrotka, mijanki w innymi samochodami. Bez sensu, a zmęczenie rośnie. Kręcimy się wokół tego samego miejsca, jak pies wokół swojego ogona. Po jakichś 30 minutach jazdy okazało się, że Sindbad Guesthouse jest dokładnie tam, gdzie wszyscy mówili. Koło ronda. Tylko jakoś nie było dane nam go dostrzec. Zmęczenie robi swoje. Jeszcze tylko krótkie negocjacje z Panią właścicielką i mamy gdzie spać.
Finalnie, przemy do przodu. Jutro kierunek do Francistown
Najechane 447km
Kimberley - Lobatse
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz