Turcję tym razem traktuję tranzytowo. Byłem tu z Mirkiem
dwa lata temu i to musi mi wystarczyć. Czeka na mnie rodzina, praca i czas się
sprężać. Dojechaliśmy do Gerede i zaczęliśmy szukać jakiegoś noclegu. Był za
miastem hotel. Nawet niebrzydki tylko, że zbratać się z społecznością lokalną
byłoby ciężko.
O tym jeszcze nie pisałem. Dla mnie osobiście swego
rodzaju odkryciem tej wyprawy jest tzw. „prowincja”. Normalnie na wyprawach
zwiedza się zabytki, podziwia przyrodę, czasami można spotkać interesujących
ludzi, a małe miasta często traktowane są jako przystanek w dalszej podróży.
Teraz widzę, że małe miasta, takie, które nie są opisane w przewodnikach
potrafią zaskakiwać. Najbardziej chyba prostotą życia. Jako, że nie są miejsca
turystyczne, inaczej też traktowani są turyści. Wzbudzamy raczej życzliwe
zainteresowanie, a nie pytania o grubość portfela. W Tercan było klimatycznie.
Teraz nadszedł czas na Gerede. Mieścina, o której nie wiedzieliśmy nic, a było po
prostu po drodze.
Hotel, który znaleźliśmy nie był zbyt klimatyczny, a
raczej marny. Za to tani. Zawsze bawią mnie entuzjastyczne okrzyki chłopków w
stylu: "To idziemy coś zjeść". Ramadan do konia jest!!! Już chyba piąty
dzień! Czas się nauczyć! Tylko, że z okna naszego hotelu widać nakryte stoły w
jednej z restauracji. Już rozpracowaliśmy system i wiedzieliśmy co to znaczy.
Zeszliśmy na dół i zarezerwowaliśmy sobie miejsca. Skoro mieliśmy rezerwację,
to czas zorganizować jakiś browar. Ku mojemu zaskoczeniu było trudniej niż w
Tercan. Punkty z alkoholem były zamknięte. Dziwne. Korek chwycił za drzwi
jednego z takich punktów i fart, były otwarte. Trwał chyba jakiś remanent.
Krótka wymiana, dialog w lewo i prawo, jest piwo. „Tylko nie mówcie, że
kupiliście u mnie”. Sprzedawca był wyraźnie przejęty. Oczywiście szczelne
pakowanie, konspiracja, ale piwo mamy.
Wróciliśmy do naszej restauracji i zasiedliśmy do stołu
tak jak wszyscy. Wyglądał „na bogato”: sałatki, ser z miodem, figi, zupa i inne
takie różne. Lokal zaczął się napełniać. Coraz więcej tubylców zbierało się przy stołach.
Wyglądało na to, że wszyscy znali się doskonale. Zaciekawił mnie natomiast ich
sposób witania się. Najpierw podanie ręki, a zaraz potem coś w rodzaju ocierania
się skrońmi. Nie widziałem do tej pory czegoś takiego. Wybiła odpowiednia godzina
i właściciel dał znak do startu. Chyba rzeczywiście wszyscy byli dość głodni,
bo jedzenie znikało bardzo żwawo. W pewnym momencie jeden z tubylców wstał i
zaczął się głośno modlić. Sala zaczęła mu odpowiadać i w ten sposób modlili się
wszyscy. Wszyscy za wyjątkiem niewiernych, czyli nas. Nie zmienia to faktu, że
ta chwila i cały posiłek wyglądał doniośle. Po posiłku wszyscy zaczęli się
rozchodzić do innych lokali. Najczęściej na herbatę i pogaduchy. Niestety nie widziałem
tu zbyt wiele kobiet. Tak wyglądał wieczór w okresie ramadanu w małym mieście.
„Niewierni” mieli jeszcze piwo w pokoju i postanowili
wrócić na metę z alkiem. Jeden z nich, czyli ja, wyszedł trochę wcześniej, żeby
na sky’paju złapać żonę i trochę powzdychać z tęsknoty do mikrofonu.
Za jakiś czas pojawili się pozostali „niewierni” z
browarem i tak sobie rozmawialiśmy o życiu i o tym, że spotkali rumuńskich
motocyklistów. Cyganie na motorach? Nie, nie, żadni Cyganie. Jeszcze raz to
podkreślam Cyganie, Romowie to nie Rumunia.
Puk, puk, puka się, ktoś do naszego pokoju. Rumuni z
browarem. Też gdzieś kupili z bagażnika samochodu zaparkowanego w ciemnej ulicy.
Sprzęty mieli różne: Yamaha Tenere. Kawasaki cross i coś jeszcze, tylko, że nie
pamiętam co. Wybrali się w podróż dookoła Morza Czarnego trasą możliwie
najbliższą linii brzegowej. Przedzierali się przez jakieś krzaczory i z Rumunii
dojechali do Turcji. Czas na wyprawę im się właśnie skończył i wracają do domu.
Wesołe chłopaki. Trochę sobie pogawędziliśmy o Rumunii i weszliśmy w temat „Transalpiny”.
A że kiedyś to był off-road, a teraz to już asfalt. Eeech! Szkoda gadać. Aczkolwiek
znaleźli coś nowego. Jakaś droga, która biegnie w poprzek gór. Odcinek krótki,
60 km, ale bardzo ciekawy. Inne zjawisko to miejsce, w którym Ceausescu
budował nową drogę. Są niedokończone tunele, jakieś olbrzymie wiadukty i nikogo
tam nie ma. „Wódz” nie zdążył z dokończeniem dzieła. Bardzo to ciekawie
wygląda. Może za rok? Jakiś
krótki wypad? Tylko z tego, co chłopaki mówili, ciężkim sprzętem to tak nie za
bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz