|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
Dzień 17 – 20 lipca 2011:
Ruszamy w stronę Mołdawii. Mamy do przejechania prawie 600 km. Droga nudna. Nic się nie dzieje, a że nie ma milicji i pojawiło się kilku odważnych tniemy dość ostro. Na tyle na ile pozwala nierówna droga. Zatrzymujemy się na odpoczynek w przydrożnym barze. Termometr na ścianie wskazuje 41 stopni w cieniu. Zamawiam danie, które w Polsce nazywa się barszcz ukraiński i z ciekawością oczekuję na to co przyniesie mi los w postaci kelnerki. I oto jest, ale czerwone to nie jest i nijak nie przypomina polskiego wydania. Pytam kelnerkę, jak jest zrobiony, ale ona niestety nie wie. Ciekawe co gotuje mężowi? Ale jest tak smętna, że pewnie żaden jej nie chce. Za to poznani Litwini idą z odsieczą. Po kolei idzie to tak: najpierw wywar z wołowiny, potem dodaje się przetarte buraczki. Jak są maczane w occie to zachowają kolor, a jeśli nie, to nie. Potem do tego posiekana kapusta, ziemniaki, przyprawy itd. i wychodzi barszcz ukraiński, który dla mnie jest kapuśniakiem ze słodkiej, świeżej kapusty. Szukałem w mojej zupie śladów buraka, lecz jakoś się nie dopatrzyłem. Ale generalnie pycha i spoko można zajadać.
Dojechaliśmy już do Odessy, celu naszej dzisiejszej jazdy. Jeszcze tylko zaopatrzenie w wodę, inne napoje rozweselające i jestem gotów na poszukanie jakiegoś miejsca na namiot. Wstępny wybór padł na pierwsze jezioro za Odessą tylko, że okazało się, że woda w nim jest słona. Tym razem odpada. Po myciu i kąpieli w morzu lepiłem się cały od soli. Jedziemy zatem dalej kierując się do Mołdawii i pojawiło się drugie jezioro. Tym razem słodkowodne. Odbijamy zatem od głównej drogi szukając jakiegoś zjazdu nad brzeg. Po przejechanych kilku kilometrach jest odbicie w prawo i po chwili dojeżdżamy do miejsca, gdzie w asfalcie pojawiła się kilkumetrowa wyrwa. Niby nic, ale jest ostro z górki i za wyrwą leży na asfalcie żużel, więc jest mała szansa na to, że koła złapią przyczepność. Schodzę na dół jakieś 150 metrów, żeby zobaczyć, czy w ogóle jest o co walczyć. Niestety jest! Super polana, a za nią zejście do wody, widoki pocztówkowe. Nie ma zmiłuj, wchodzę w temat pomimo trudnego zjazdu i ryzyka wywrotki. Smoku protestuje. Ja, że nigdzie nie jadę tylko tu zostaję. Po krótkiej, dynamicznej wymianie opinii, bierzemy się za maszyny i powoli, z asekuracją zsuwamy się w dół. Po przyhamowaniu przodem, koło łapie uślizg i Smoku kładzie maszynę na bok. Niestety, a może na szczęście jest już za późno na odwrót i po kilku manewrach zjeżdżamy na dół. Potem ruszam z moją maszyną i idzie już znacznie łatwiej. Po pierwsze szlak jest już przetarty, a po drugie mam dłuższe nogi i łatwiej mi zachować równowagę. Smoku pyta: ''Wszystko fajnie, ale jak my jutro wrócimy na górę?''. O tym pomyślę jutro. Dzisiaj zanurzam się w ciepłej wodzie, tak jak stoję, w ciuchach, bo należy im się pranie. Po zjeździe, atmosfera w naszym obozie najlepsza nie jest. Jedyne co pozostaje to rozpalenie ogniska i poprowadzenie dyskusji o indywidualnych oczekiwaniach wspierane płynami pojednawczymi. Uzgadniamy wspólną wersję na dalszą część podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz