Dzień 11 – 14 lipca 2011:
Startujemy
dziś o 8.00 rano, bo łatwiej jest się wydostać z miasta w stronę
Tbilisi. Wybieramy drogę podrzędną, taką mniej uczęszczaną. Oczywiście
pomocny Gruzin Edi koniecznie musi mi narysować drogę wyjazdu z Batumi,
którą w miarę ogarniam, ale czekam cierpliwie. Mija jakieś 15 min. i mam
szczegółową mapę z objaśnieniami. Startujemy żwawo. O tej porze miasto
było jeszcze zaspane, więc sprawnie je opuszczamy. Kierunek - Vardzia,
po drodze do Tbilisi.
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Rafał Mysiorek |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Rafał Mysiorek |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
Pierwsze 40 km to bardzo dobry asfalt. Nawet jestem zaskoczony, bo słyszałem już opowieści o tym, że z drogami jest tu słabo. Potem asfalt był już trochę słabszy, ale bez zarzutu. Tak od 60-go kilometra zrobiła się prawdziwa zabawa. Przynajmniej dla mnie, bo Smoku nie był zachwycony. Pewnie sam napisze dlaczego. Dla mnie to było to, co tygrysy lubią najbardziej. Drogi inne niż asfaltowe. Celowo nie piszę szutry, bo było tu chyba wszystko: resztki asfaltu wymieszane z szutrem, a raz na jakiś dziura wzmagająca czujność. Potem kamole z wjazdem pod górę i w dół. I oczywiście to czego nie lubię, czyli maź błotna. Samo zbite błoto do przejechania to pół biedy. Jeśli jest zwarte to spoko da się jechać, ale tutaj jestem zawsze czujny. Jakoś jednak dało się przez to przejść. I już prawie odczułem pełnię szczęścia z jazdy, bo były momenty na podjazdach, że z przyjemnością dodawałem wachy do cylindrów, a one przekładały to na tylne koło. GS szedł przepięknie. Jadę z stójce non stop i dzięki temu obniża się środek ciężkości, co daje lepszą przyczepność i łatwiej jest też manewrować w trudniejszym terenie. Jak wspomniałem wcześniej pojawiło się ''prawie'', a niestety robi to nieznaczną różnicę. Wjeżdżałem właśnie w strumień i zaklinowało mi się przednie koło w kamolach. Skutek - gleba w strumieniu. Jakoś mokro się zaczęło w butach robić. Zabieram się podnoszenie maszyny ważącej 300 kg z bagażem, ale w stresie brakuje mi techniki (siła pomaga tylko trochę). Jak zawsze można liczyć na Gruzinów i z pomocą idą pracujący niedaleko drwale. Szacuję straty i jest ok. Jedyny ubytek to wgięta osłona cylindra. GS odpala i można gonić dalej. Stres został zjedzony przez adrenalinę, bo dalsze bezdroża zachęcały do odkręcania manetki. Mijamy zagubione gdzieś wioski i małe miasta. Zaczyna mnie boleć lewa ręka, a jest to związane z ciągłymi pozdrowieniami ze strony Gruzinów i jakoś przecież trzeba odpowiedzieć. Wjeżdżamy na punkt powyżej 2200 mnpm i widzimy małą wioskę w postaci trzech domów i kilku krów. Po jakichś 70-ciu kilometrach Smoku podnosi ręce do góry w geście radości, ja obracam kciuk w dół – zaczął się asfalt, koniec szutrów. Zatrzymujemy się z najbliższej miejscowości i oczywiście trzeba spróbować czegoś gruzińskiego. Bar jest lokalny, więc pytamy co pani rekomenduje. Padło na placek nadziewany serem białym chyba o nazwie Khachapuri. Lekko pikantny, ale w sam raz. Wyglądał na nieduży, ale ledwo go przyjąłem w całości. Bardzo dobry i tani, bo jakieś 3zł. Teraz rozbiliśmy obóz dokładnie za rzeką obok wykutych w skale klasztorów Vardzia. Miejscówka super. Łąka, rzeka, idzie burza - błyska i grzmi. Będzie dobrze. Ciekawostką miejscówki jest natomiast to, że ma swój basen. Lokelesi sprzedali Smokowi taką oto historię. Rosjanie-komuniści wwiercili się na głębokość około 1200 m. i trysnęło podziemne ciepłe źródło. Wystarczyło wstawić rurę, wymurować basen i zabawa gotowa. Temperatura wody to około 35-40 stopni, więc relaks dla zdrożonego wędrowca murowany i jeśli komuś nie przeszkadza zapach zgniłych jaj to będzie się tu czuł wyśmienicie. Aha, nie wspomniałem, zgniłe jaja pachą podobnie do odoru siarczanego, a ta woda ma taki odczyn. Ale w sumie to nie ma czym się przejmować, gdyż dzięki temu, przy minimalnym wysiłku poszczególnych osób można mieć bąbelki w stylu jacuzzi, a zapachu i tak nikt nie rozpozna. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz