|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
Dzień 14 – 17 lipca 2011:
Rano sprawnie ruszamy i cel jest jeden - dotarcie do Morza Czarnego. Tniemy sobie starym zwyczajem ''na zająca''. Na odcinku około 200 km minęliśmy chyba 20 patroli, ale przechodzimy wszystko bez nieprzyjemnych spotkań. No może raz wpadliśmy na fotoradar, jednak zdjęcie z przodu może się przydać milicji na pamiątkę. Z drogi głównej, w okolicach Armavir, odbijamy w kierunku morza. Jakieś 20 km przed Tuapse skończył się asfalt i zaczęła się lekka masakra. Nawet dla GS'ów. Droga to wystające ostre kamienie z wszędzie unoszącym się pyłem. Do tego winkle i ostre podjazdy, a potem dla odmiany mocny zjazd. Było tego może 10 km, ale mocno dało nam w kość. O kolorze kasków i ubrań już nie wspomnę. Jedziemy dalej w poszukiwaniu jakiejś miejscówki na namiot. W okolicy małego miasteczka Mikołajew znajdujemy zjazd do morza i wjeżdżamy na namiotowisko. Rozbijamy się przy plaży, ale trochę nam to z trudem idzie, bo GS'y są prawdziwą ciekawostką i cały czas ktoś nas o nie zagaduje, albo robi zdjęcia. Wieczorem zawiązujemy przyjaźń polsko-rosyjską z ekipą z namiotu obok. Trunki są wszelakie, ale jest też wino gruzińskie własnej roboty. Zapomniałem o nim będąc tam, a teraz mogę nadrobić zaległości. Jeden z chłopaków ma nieźle nakręcone w drzewie genealogocznym. Jest z Białorusi, ale mieszka w Izraelu, bo jest chyba Żydem, ale odwiedza często swój kraj Rosję, żeby spotkać się z kuzynem, który jest Rosjaninem, ale duża część jego rodziny to Gruzini, a w zasadzie Ormianie. Sorry, gdzieś się zgubiłem. Noc jest krótka, a rano jedziemy dalej. Czas iść spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz