Dzień 12 – 15 lipca 2011:
Rano
pakowanie obozowiska i lecimy już do Tbilisi. W zasadzie mieliśmy
pomysł, żeby pominąć to miasto i lecieć na ''drogę wojenną'', ale
poznani wcześniej Czesi namówili nas, żeby choć chwilę pobyć na starym
mieście. Znowu śmigamy malowniczą drogą wśród gór. Tym razem jednak jest
to świeżo położony asfalt. Wszystko fajnie i momentami można nabrać
szybkości, natomiast trzeba uważać na kilka rzeczy. Po pierwsze, raz na
jakiś czas wysypany jest na drodze żwir i tylko jazda w stójce pomaga
przed uślizgiem. Dalej zmora dróg gruzińskich - krowy. Mogą się
znienacka pojawić za zakrętem na środku drogi. Ale to co moim zdaniem
jest najgorsze to krowia kupa. Mają tu piękny, nowy asfalt, a srają na
niego. Dosłownie i w przenośni. Krowy walą na drogę i oczywiście nikt
tego nie sprząta. Dla motocykli jest to mega niebezpieczne z powodu
wiadomego. Koło spokojnie może złapać slizg na czymś takim. I dochodzi
jeszcze walor estetyczny związany zapachem i kolorem kurtki motocyklisty
po ślizgu. Zatem trzeba uważać.
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Rafał Mysiorek |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Rafał Mysiorek |
|
fot.Mirek Smoczyński |
|
fot.Mirek Smoczyński |
Mijamy Tbilisi i kierujemy się do Mtscheta, dawnej stolicy Gruzji. Widać, że jest szykowane na atrakcję turystyczną i dobrze. Niech się coś dzieje. Zwiedzam centralny punkt, którym jest Svetitskhoveli Cathedral 1010-1029. Absolutnie, z zabytków najfajniejszą rzecz jaką do tej pory zobaczyłem w Gruzji. Jak by nie spojrzeć jest to ponad 1000 lat historii chrześcijaństwa, ale to jeszcze nic. W tych latach w Polsce wszystko drewnem stało, a tu proszę, murowane. Widać w tych murach ślady wieków i myślę, że w Gruzji jest to miejsce obowiązkowe na liście atrakcji. Wracamy do Tbilisi i łapiemy nocleg w hostelu na tzw. Starym Mieście. Tak jak to Smoku słusznie zauważył wygląda to stare miasto jak warszawska Praga Północ. Odrapane kamienice, podwórka z wejściem na własne ryzyko, ale jednocześnie ma to swój klimat. Za to niedaleko, nad rzeką została zbudowana kładka ze szklanym dachem, co może być symbolem pocztówkowym tego miasta. My wracamy jednak do podstaw i idziemy coś zjeść. Padło na Khinkali - pierogi z nadzieniem rosołowym i mięsnym. Technika jedzenia jest następująca. Głodny bierze Khinkali zgrabnie w rączkę, odgryza kawałek, wysysa rosół wraz z mięsem, a potem nabywa praw do reszty pierożka. Zamówiłem 10, a przy ósmym już mi się wylewało uszami. Do tego Natakhtari - piwo lokalne i była to pełnia obżarstwa i kulinarnego przegięcia. Mam w sobie zapasów jedzeniowych na kilka co najmniej dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz