czwartek, 7 lipca 2011

4 dzień - Bułgaria - pierwsza poważna gleba

Dzień 4 – 07 lipca 2011:

Na przejściu granicznym poszło sprawnie i lecę dalej. Gdzieś z przodu widzę samotnego rowerzystę. Zrównuję się z nim i wymieniamy parę słów. Gość ma chyba 60-tkę. Jest z Niemiec i jedzie do Istambułu. Jego podróż trwa już 6 tygodni i 3 dni. Szacun! Więc jednak to jest prawda, że życie zaczyna się po 40-stce. Droga ciągnie się jakoś bez emocji i tak sobie pomyślałem, że przydałaby się jakaś odmiana. O! Jest tablica z informacją o okolicznej atrakcji - klifach. Zatem zjeżdżamy z drogi głównej żeby je obejrzeć. Kilkanaście minut jazdy i nic. Nie da rady. Stajemy przed bramą wjazdową do jakiegoś wypasionego hotelu z polem golfowym. Czyli, jak rozumiem klify dostępne tylko dla bogaczy. Za to strażnicy są sympatyczni. Po krótkich negocjacjach wpuszczają nas na maszynach na teren. Podjeżdżamy do najlepszego miejsca widokowego i robimy kilka fotek. Za moment widzę, że zmierza w naszym kierunku jakiś jegomość. Będzie bił, czy jak? ''Dzień dobry'' - usłyszałem na powitanie. Polak? Tutaj? Ale nie. Był to oryginalny lokales z obsługi gości. Za moment pojawił się jego szef. Chwilę porozmawialiśmy i ruszamy dalej do Lozenec, miejsca, które polecili nam na nocleg. Po drodze zahaczamy o Złote Piaski. Zawsze chciałem je zobaczyć i dla zawodowych kurortowiczów będzie to strzał w dychę. Wypasione hotele, długa plaża z różnego rodzaju atrakcjami, leżaki do wynajęcia itd. To jest coś, co nie jest dla mnie, więc szkoda czasu i jedziemy dalej. 
fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Upał daje nam kość. Jest ponad 30 stopni i robimy raz na jakiś czas przystanki na uzupełnienie płynów. Już za Burgas wjeżdżamy do Kiten, żeby się zorientować, czy to fajna miejscówka na nocleg. Mieścina jak każda inna nadmorska. Wskakujemy na pole namiotowe, ale jest, jakość mało zachęcające. Jedziemy dalej do Lozenec. Pytamy o miejsce na namiot i lokalesi wskazują nam takowe za mieściną. Jedziemy we wskazanym kierunku, ale jakoś nie możemy go odnaleźć. Pytamy znowu i jedziemy dalej. Kończy się asfalt i wjeżdżamy na drogę polną, potem ostry zjazd w dół i przejazd przez błoto. Tylne koło łapie mi uślizg, tył mi odjeżdża i leżę. Szybkość była żadna, więc w zasadzie położyłem maszynę. Sam ją podniosłem, z pomocą Smoka wyprowadziłem ją z koleiny, pojechałem dalej i czekam. Coś mnie tknęło i poszedłem, żeby zobaczyć jak tam idzie Smokowi. W pewnym momencie zobaczyłem biały kask, kilogramy błocka rzucone w górę i tyle. Smokowi uśliznęło się przednie koło, potem dokręcił gaz, ale tylne koło było już w poprzek do osi jazdy, więc GS wyskoczył jak torpeda obracając się w powietrzu o 180 stopni i ostatecznie wylądował w krzakach w rowie. Wyglądało to słabo i byłem pewien, że we dwójkę nie wyciągniemy GS-a z krzaków. Z pomocą przyszedł nam przejeżdżający lokales i udało się jakoś. Już na polu namiotowym szacowaliśmy straty. Moto w jednym kawałku, silnik pali, można jechać, odgięty prawy gmol, i wygięty prawy kufer. Generalnie jest ok. Idzie w ruch gumowy młotek i w 15 min naprawiamy niedoskonałość kufra na tyle, że się domyka. Szczelny pewnie nie jest, ale padać pewnie już nie będzie. Jesteśmy w słabych nastrojach, ale przyjmuję naszą przygodę jako lekcję pokory. Sklejamy rozbitą psychikę kilkoma piwami i już jest ok. Humory nam wracają. GS-y przyciągają uwagę i odwiedza nas lokales, nazwijmy go Misza. Przynosi nam słodycze, bo tak się składa, że jest właścicielem zakładu cukierniczego i przyjechał na urlop. Miły człowiek. Rozmawiamy sobie o motocyklach i tak ogólnie o życiu oraz trochę o polityce. Dlaczego Bułgarzy nie przepadają za Turkami, a my za Rosjanami. Czas sobie spokojnie płynie, a my prowadzimy uroczą pogawędkę. Misza zaczął opowiadać historię swojego życia. Okazało się, że zakład cukierniczy nie był jego pomysłem, a kupił go i przepisy od swojej babci. Pieniądze na zakup zarobił dość szybko, ale nie koniecznie łatwo. Był najemnikiem w Afganistanie i na wojnie bałkańskiej po stronie serbskiej. Najemnik, więc cyngiel do wynajęcia. Ani Afganistan, ani Bałkany to nie jego wojna. Był snajperem. Za kasę gasił z odległości 1 kilometra czyjeś życie. Matki, ojców, może dzieci. Najemnik - jeszcze żołnierz, czy już morderca? Tutaj początki mojej przyjaźni z Miszą się zakończyły.           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz