wtorek, 12 lipca 2011

9 dzień - Turcja - Kapadocja

Dzień 9 – 12 lipca 2011:

Jest 04.50 rano, a ja zrywam się z łóżka, obmywam tylko twarz, zakładam ochraniacze i ciuchy do jazdy motocyklem. Po cichu, tak, żeby nie budzić jeszcze śpiących ludzi wypycham GS'a i odpalam go zjeżdżając na luzie drogą w dół. Mam nadzieję, że nie będzie za późno. Dojeżdżam na miejsce i wszystko w porządku. Odpalam kamerę, żeby sfilmować jeden z symboli Kapadocji - balony. To co się dzieje ma rzeczywiście duży rozmach. Kilkadziesiąt ekip szykuje sprzęt. Całość przygotowań nie trwa długo. Po czym startują w przestrzeń wznosząc się powoli, majestatycznie. Każdy balon ma inne barwy i swój własny charakter. A gdy już kilkadziesiąt balonów pojawia się na niebie daje to w połączeniu z krajobrazami Kapadocji widok i wrażenia, które długo będę pamiętał. Nawet jeśli ktoś nie ma kasy lub nie chce lecieć balonem to warto zobaczyć sam start i to jak majestatycznie wnoszą się w stronę nieba, a potem oddalają się w stronę horyzontu.

fot.Rafał Mysiorek

fot.Rafał Mysiorek

fot.Rafał Mysiorek

fot.Rafał Mysiorek

fot.Rafał Mysiorek

fot.Rafał Mysiorek

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński


Potem już ze Smokiem jedziemy do Muzeum Goreme. Fajna sprawa. Jest coś w stylu pradawnej osady chrześcijańskiej wykutej w skałach. Są tu kaplice z malunkami o tematyce chrześcijańskiej szacowane na IX-XI wiek. Oprócz tego można zobaczyć jak się żyło w dawnych czasach: część mieszkalna, kuchnia, jadalnia, sypialnia itd. I to by było tyle jeśli chodzi o Kapadocję. Czas ruszać dalej w stronę Gruzji. Do przejścia granicznego w Sarp nawigacja pokazuje dystans około 950 km. Jest godzina 10.30 więc są małe szanse na sprawny przyjazd, lecz mimo to podejmujemy wyzwanie. Grzejemy ostro, ale los nam nie sprzyja. Coś się stało z ładowaniem mojej nawigacji, więc robimy postój na stacji benzynowej. Od razu zyskujemy zainteresowanie obsługi. Częstują nas kawą i pomagają na tyle na ile mogą. Ok, możemy jechać dalej. Byliśmy już w pobliżu Sivas i jakoś tak nudno się jechało. Drogi główne to często dwupasmówki, których w Polsce możemy pozazdrościć. Postanowiliśmy zatem, że robimy strzałę w bok od drogi głównej w kierunku Trabzon. Nasza trasa to Zara, Susehri - drogą zachodnią z punktem 2000 mnpm, po prawej mijamy jeziora, dalej Sebinkarahisar, drogą boczną przez szczyt Sehitler Gecidi 2260 mnpm w kierunku Giresun. Razem 235 km super ścieżki. W ogóle się tego nie spodziewaliśmy, ale jest wszystko co ma w sobie Transalpina i Transfogarska. Start to powolne wspinanie się winklami wśród gór pokrytych lasami. Po jakimś czasie pojawia się mix asfaltu z szutrami. Dochodzą do tego fragmenty ze żwirem, a że zaczęło padać momentami pojawia się też trochę błocka. Krajobraz zmienia się wraz z ilością przejechanych kilometrów. Były lasy, a wjeżdżamy w skaliste wąwozy niczym Bikaz w Rumuni. Zbocza przybierają też różnorodne kolory od grafitowych skał do złotego piaskowca. Z prawej strony rozpościera się widok na położone niżej jeziora, a my pniemy się by w pewnym momencie osiągnąć wysokość przejazdową powyżej 2000 mnpm. W pewnym momencie wjeżdżamy w porośnięte trawą wzgórza które wydają się ciągnąć w nieskończoność. Dalej krajobraz zmienia się znowu i już mkniemy nad przepaścią. Nie patrzę w dół, bo jak już pisałem wcześniej; ''gdzie patrzysz, tam jedziesz''. Dzięki, nie skorzystam. Dobry nastrój psuje się nam jednak na skutek padającego deszczu i zapadających powoli ciemności. Nie ma tu żadnej bazy turystycznej, więc w grę wchodzi ewentualnie namiot, gdzieś na łące. Generalnie nie ma problemu, ale gdyby chociaż nie padało. Niestety siadają też hamulce w GS'ie Smoka. Nie jest dobrze. Jeśli przednie koło by się zblokowało gdzieś na zakręcie lub w błocku byłoby kiepsko. Robimy przerwy raz na jakiś czas żeby schłodzić tarcze. Jakoś wreszcie dojechaliśmy do Giresun. Idzie burza szukamy, więc jakiegoś dachu nad głową. Po dłuższych zawijasach wpadamy do Hotelu ''NIC''. ''NIC'', taki przydomek mu nadałem, bo taki właśnie jest. Szukamy kogoś z obsługi, ale nic nie można ustalić. Przychodzi jegomość nawet sympatyczny. Pokoje są, ale nie ma do nich kluczy. Gości innych niż my też chyba nie ma. Do jedzenia też nie ma nic. W mojej łazience jest ciepła woda u Smoka-nic, ciepłej wody brak. Robimy jakąś kolację we własnym zakresie. Nie wiadomo skąd pojawia się w drzwiach mojego pokoju jakiś inny jegomość. Uśmiecha się, robi głupie miny po czym wchodzi do mojej łazienki i bierze prysznic. Wgięło mnie. Ale sytuacja jest tak absurdalna, że tylko ze Smokiem lejemy ze śmiechu. Jak już skończył to tylko pomachał nam na pożegnanie i poszedł sobie. To musi być program z cyklu ukryta kamera ''Mamy Cię'', albo jakoś tak. Sytuacja jak z filmów Barei. Zajęliśmy się planowaniem dalszej trasy, a tu następny gość wchodzi do łazienki i sytuacja się powtarza. „Wakacje w Tworkach” normalnie. Jeżeli pojawi się tu jakiś trzeci kosmita to go lutnę wrzątkiem co go dopiero zagotowałem. Na szczęście limit ''Obcych'' w moim pokoju już się wyczerpał. A może to przez tę ''anyżówkę'' coś mi na mózg pada. Chyba już czas najwyższy się wylogować i iść spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz