czwartek, 25 lipca 2013

32. Takie tam przemyślenia



Tegoroczna podróż do Iranu to zupełnie coś innego niż wyprawy z poprzednich lat. Przede wszystkim stanąłem przed dwiema niewiadomymi Abchazja i Iran. Nie zawiodłem się. Abchazja to jakieś kosmiczne miejsce, bo przecież nie państwo. Z jednej strony dość dobrze rozwinięta cześć od Sukhomi do granicy z Rosją, a z drugiej, w stronę Gruzji, spustoszenie i tereny, nad którymi chyba nikt nie ma jakiejkolwiek kontroli. Opuszczone przez Gruzinów domy, które zarastają zielskiem, kałachy i inna broń ukryta w szafach w każdym domu, kradzione samochody legalizowane bez jakiejkolwiek podstawy i szerzące się bezprawie. Dziki kraj. Teraz rozumiem czemu nikt normalny nie chce uznać Abchazji jako państwa. Ale też trzeba to otwarcie powiedzieć, że nie spotkały nas tam jakiekolwiek komplikacje. Raczej zaciekawienie i otwartość zwykłych ludzi. Może byliśmy za krótko, może wzięliśmy sobie do serca rady miejscowych, może to dla tego, że mieszkaliśmy u gościa, który w szafie trzymał to i owo? Nie wiem. Może po prostu mieliśmy fart. Warto było tu przyjechać.

Z Gruzji jestem o tyle zadowolony, że byłem w miejscach innych niż dwa lata temu. Bar w Kazbegi z Paniami przygotowującymi posiłki na bieżąco, toasty Gruzinów, ciepłe przyjęcie. Wszystko super! Niestety, nie wiadomo jak długo jeszcze to się utrzyma. Duże miasta typu Kutaisi już zamieniają „khinkali” na pizzę. Tylko „prowincja”! Tam można szukać ducha gruzińskiego i „domasznoj raboty wina”.

Armenia mnie zaskoczyła widokami, zmiennością krajobrazów i przyjemną jazdą. Na spokojnie mogę rekomendować śmiganie motkiem z Gruzji do granicy z Iranem. Góry, lasy, winkle, wąwozy – wszystko można tu znaleźć. Motocyklowo nikt się nie zawiedzie. Na off też jest miejsce. Dla zainteresowanych, do pooglądania monastyry i kościoły, których historia sięga tysiąca lat. Tylko to cięcie w knajpach. Ech, trochę osłabia klimat. Ale normalni ludzie są ok. Żałuję tylko, że nie dane nam było zakotwiczyć w jakimś małym mieście.   

Iran to osobny rozdział. Uśmiech na zewnątrz, a pod spodem smutek wymieszany z rozżaleniem i może z rozczarowaniem. To wyłącznie moje subiektywne odczucie odnoście nastrojów wśród ludzi, z którymi miałem możliwość się spotkać. Nie można tego pewnie przełożyć na cały naród. A teraz się wytłumaczę ze swoich odczuć.

Pierwsze wrażenie po wjeździe do Iranu może być takie, że wszyscy są bardzo życzliwi, pomocni i autentycznie zainteresowani obcokrajowcami. Ludzie chodzą uśmiechnięci, nie widziałem, żeby ktoś z głodu tu przymierał. Wieczorami, tak jak w Tabriz, tłumy wychodzą do parku, albo do restauracji, żeby ze sobą pobyć. W sklepach można kupić w zasadzie wszystkie najważniejsze artykuły pomimo restrykcji nałożonych na ten kraj. Kobiety nie są zamknięte w czerech ścianach pomimo ich woli. Obraz idealny wręcz. Jasna strona mocy. Możliwe jest, że większości społeczeństwa taki styl życia wystarcza.    

Skoro jest jasna strona mocy, to jest też ciemna. „This system is shit” – wiele razy to słyszałem. Nie tylko od młodych. Coś jest na rzeczy. Prawo opierające się na islamie narzuca konkretne wzorce zachowań, ubioru, zainteresowań i wręcz światopoglądu. Temperatura 45st., a kobiety chodzą w zasadzie całe zakryte. Wolność wyboru wyznaczają normy religijne. Wyjechać też nie można, bo skąd wziąć paszport? Na ulicy policja czuwa, więc trzeba być ostrożnym. Głośno w pewnych tematach lepiej się nie wypowiadać. Więcej uwagi przykłada się do odpowiedniego zachowania niż do przestrzegania zasad ruchu drogowego. Osobiście nie jestem przeciwnikiem jakiejkolwiek wiary, czy religii pod warunkiem, że każdy ma prawo do wyboru i może stanowić o sobie. Gospodarka? Visa nie działa, a to się przekłada oczywiście niekorzystnie na zdolności nabywcze portfeli turystów. Marketing polityczny zachodu skutecznie wykreował obraz Iranu jako kraju, w którym terroryści porywają przyjezdnych, a potem ich jedzą. Turystów zatem nie ma tu zbyt wielu, co przekłada się na zasobność portfeli Irańczyków.

Czy w Iranie może coś się zmienić? Tak, o ile zaistnieją pewne okoliczności.

Przykładowy scenariusz może być następujący:

  • Iran wreszcie pochwali się, że ma bombę atomową.
  • Amerykanie w związku z tym i ropą wrócą do ponownego układania się z Iranem.
  • Znikną restrykcje.
  • Zmieni się rząd w Iranie i zacznie reformować kraj na „wzór turecki”.
  • Perspektywa czasowa zmian? 20 lat. Może. Przy dobrych wiatrach.

„Wzór turecki” – dominująca religia islam, ale normy społeczne luźniejsze zdecydowanie w dużych miastach (w mniejszych różnie bywa), więcej kontaktów ze światem zachodnim. Więcej turystów zaczyna przyjeżdżać i inne biznesy niż ropa zaczynają nabierać znaczenia.

A rewolucja, ponieważ „shit system”? Nie ma takiej opcji. „System” jest zbyt mocny z całym aparatem zarządzającym. Wielu ludziom się nie podoba, ale nie ma dla nich wspólnego mianownika. Ktoś mówi, że jest Azerem i jego prawa nie są respektowane przez Persów, inny mówi, że nie jest islamistą tylko Irańczykiem, kobiety są wkurzone na chusty na głowach, a jeszcze ktoś inny mówi, że za mało zarabia. Rewolucji tu nie będzie!  

Zaskoczyła mnie Bułgaria. Bardzo pozytywnie. Przejeżdżałem przez nią dwa razy, ale nie miałem okazji pobyć trochę dłużej. Leniwe Haskovo, bez ruchu turystycznego mnie ujęło. Ludzie życzliwie zainteresowani, pomocni. Życie, jak dla mnie, finansowo nie zabija. Słońce świeci, od fontanny bije przyjemny chłód. Eeech, emerytura mogłaby tak wyglądać. Zero ciśnienia, oprócz tego, że czas był już wracać, a kardana nie było widać dłuuuugo, dłuuugo...

W tym roku królowały tanie hotele, a namiot pojawiał się sporadycznie. Lepiej to, czy gorzej? To tak, jak dyskusja o wyższości „Świąt Bożego Narodzenia” nad „Wielkanocą” i odwrotnie.

Namiot daje dużo możliwości. Przyjemna samotność gdzieś na stepie w Kazachstanie, parasol z gwiazd w Tadżykistanie, wolność, swoboda ruchu. To wszystko piękne!

Dla mnie jednak odkryciem są „prowincjonalne” miasteczka z ich tanimi hotelami. Zazwyczaj nie ma w nich turystów, a życie toczy się swoim rytmem. Dodatkowo trafiliśmy na ramadan i bycie w tym czasie w małym mieście pokazuje, o co w tym wszystkim chodzi. Właśnie w takich miejscach najczęściej można spróbować lokalnych specjałów zamiast pizzy i bardziej lub mniej złapać kontakt z lokalesami. Spodobało mi się!

BMW. Może ktoś uzna mnie za jakiegoś nawiedzonego, ale będę bronił maszyny i utrzymywał, że jest niezawodna. Zwiódł człowiek, czyli ja. Po prostu tak, jak sprawdza się napięcie łańcucha, w pewnym momencie trzeba sprawdzić luzy na łożyskach i krzyżaki. Tyle! Ja tego nie zrobiłem i stąd cały ciąg komplikacji z naprawami. Przed wyjazdem zmieniłem żarówki na nowe, a kardan zostawiłem. Natomiast konstrukcja maszyny jest taka, że dojście do usterki i rozebranie połowy motocykla zajęło mi 30 minut. A mechanior ze mnie żaden.

Jak dla mnie, z różnych względów, ta wyprawa była zupełnie inna niż poprzednie. Czy było warto pomimo trudności? Zawsze!

Co dalej? To się okaże.

Myślę, że następnym kierunkiem będzie… Przygotowania już się zaczęły :-)

niedziela, 21 lipca 2013

31. Test twardej d*py

Tak jak wspomniałem w poprzednim poście, w okolicach północy wturlałem się do namiotu gdzieś w okolicach Budapesztu. Ustawiłem budzik na 05.00 rano i zasnąłem, choć nie był to spokojny sen. Przejeżdżające nieopodal samochody skutecznie przypominały o tym, gdzie nocuję. 

Obudziłem się przed budzikiem i w śmig spakowałem graty i ruszyłem w dalszą drogę. Gdyby nie nierównomiernie pracujący silnik mógłbym powiedzieć, że jechało się całkiem przyjemnie. Granicę ze Słowacją minąłem gdzieś w okolicy 07 rano. Przejazd przez Słowację to lekko ponad 100km jazdy i trochę po 08 byłem w Polsce. Odczułem jednak dużą ulgę. Jeśli coś miałoby się stać z motkiem to zawsze inaczej działa się na miejscu.

Skracając całość, po przejechaniu 1730km, w okolicach 15.00, dojechałem do domu w okolicy Warszawy. Akurat była impreza urodzinowa u A... Zmieniłem śmierdzące co nieco ciuchy motocyklowe na coś umiarkowanie świeżego i z przyjemnością wychyliłem zimny browar.

Test twardej d*py zaliczony!

W jeździe 27h na motocyklu - przejechane 1730km

W jeździe 24h na motocyklu - przejechane 1510km

Okolice Budapesztu - Piastów przejechane 720km








sobota, 20 lipca 2013

30. A więc stało się...!

Stało się to, że mam kardan!

Z mechanikiem zamontowaliśmy moto i ruszam. Na razie mam wystarczającą ilość przygód związanymi z awarią motka, więc niech przygodą będzie spokojny powrót do domu.

Do przejechania do Wa-wy około 1700km.

Od samego rana czekałem na przesyłkę. Usiadłem sobie nawet przy recepcji hotelu, jakby to cokolwiek miało przyśpieszyć. Minęła dziewiąta, minęła dziesiąta i nic. Zacząłem się mocno niepokoić, czy aby na pewno dzisiaj będę miał kardan. Zabrakło mi cierpliwości i ruszyłem do punktu obsługi "Speedy". Miałem fart. Dosłownie kilka minut po mnie przyjechał kurier i wśród innych paczek była też moja.

Zmontowanie motka z mechanikiem zajęło może 30 minut. Kilka pamiątkowych zdjęć i już mnie nie było. Spakowałem rzeczy z hotelu i wsiadłem na maszynę. Poczułem taką moc, że czułem, że mogę jechać i jechać, byle do przodu.  

Z Haskovo wystartowałem kilka minut po 12.00 czasu polskiego. Nie oszczędzałem siebie ani kobyłki. Wio koniku, a jak się postarasz... Po przejechaniu prawie 300 kilometrów, około 14.40 zameldowałem się przed granicą z Serbią. Niezły czas! Tylko tak dalej.

Postanowiłem zatankować maszynę do pełna, bo chłopaki wspominali, że w Serbii jest dużo drożej. Chłopak ze stacji benzynowej zaczął namawiać mnie na paliwo Euro-super-power coś tam, coś tam. No dobra, w przypływie dobrego nastroju, dałem się skusić. Niech mu będzie.

Do przejścia granicznego serbskiego była konkretna kolejka samochodów, ale ja oczywiście nie czekałem. Podjechałem motkiem i zatrzymałem się obok. Potem podszedłem do okienka z paszportami i tyle. W kilka minut byłem odprawiony.

I znowu nie oszczędzałem kobyłki tylko prułem ile sił do przodu. Minąłem Belgrad i coś się zaczęło dziać dziwnego z kobyłką. Zaczęła tracić moc, silnik nierównomiernie pracował, a czasami wręcz przerywał pracę. Co jakiś czas kobyłka puszczała konkretne bąki. Co jest? Kuźwa!!! Nigdy nie ufaj sprzedawcy benzyny!!! Już raz taką historię przeżyłem w Austrii. Sprzedawca namówił mnie na zakup paliwa do Hondy CRV, co skończyło się wizytą w serwisie i kosztowną naprawą. Mój mechanik ostrzegał mnie przed lewym paliwem w Bułgarii. Tankowałem na renomowanej stacji o nazwie Shell i wydawało mi się, że jest to bezpieczne rozwiązanie, a tu taki cyrk. Dojechałem do najbliższej stacji i dotankowałem moto na maksa zwykłą 95. Może to coś da?

Ruszyłem dalej, ale moja szybkość nie przekraczała 120/h. Kobyłka raz na jakiś czas dawała znać, że nie jest w najlepszej formie. Tak doturlałem się do granicy z Węgrami o godzinie 21.00. Przejechałem jakieś 830km. Zaczęło już szarzeć i zastanawiałem się co dalej robić? W kieszeni miałem około 30 euro, do tego trochę dinarów serbskich, kobyłka ledwo dyszy. Pomyślałem, że zacznę od wymiany dinarów, ale nie udało mi się, ponieważ Pani tylko viniety sprzedaje. Kantor obok był już zamknięty. Pięknie! Myśl misiu, myśl! Podszedłem do drugiego okienka z vinietami i jednak można tu było wymienić kasę. Kupiłem też vinietę. Zastanawiałem się czy jechać, czy zatrzymać się na nocleg? Fajnie by było dojechać 1000km, żeby jutro było "z górki". Postanowiłem, że jeszcze trochę pojadę pomimo, że robi się coraz ciemniej. Odpaliłem maszynę i jakby żwawiej zaczęła pracować. To był znak! Znak od...? Chyba od BMW z Monachium, że warto się sprężyć. I tak przez północą dojechałem za Budapeszt. Zatrzymałem się na parkingu i najzwyczajniej w świecie rozłożyłem namiot. Tak jak stałem wturlałem się do środka w poszukiwaniu snu i odpoczynku.  

Haskovo-Budapeszt przejechane 1015km







piątek, 19 lipca 2013

29. Fak, fak, fak!!!



Rano. Jak tracking? Budapeszt? Co jest do faka? Nic się nie zmienia.


Bułgaria jest bardzo przyjemna, ale na mnie już czas! Bezsilność, brak wpływu, właśnie to poczułem. Nie ma chyba bardziej osłabiającego uczucia. Tak nie będzie. Trzeba zacząć działać. Zacząłem wydzwaniać do PL, do firmy kurierskiej. Informacje z infolinii jak zwykle nic nie wniosły. Może tyle, że dostałem dostęp do działu przesyłek międzynarodowych. Była 09.00 rano, więc oczywiście nikt nie odbierał. Korpo, najpierw kawa. Tam oczywiście też uzyskałem info takie jak sam widzę w systemie i może jeszcze trochę więcej. Mianowicie, że czas na przesyłkę drogą lądową to 4-5 dni robocze. Ja byłem przekonany, że 2-3 dni. Tylko jak to możliwe? Zacząłem odświetlać sobie przebieg zdarzeń i tak mi wychodzi, że każdy działał w dobrej wierze, a zabrakło precyzji.



Ja zadzwoniłem do mojego serwisu, powiedziałem, żeby przysłali kardan kurierem i nie powiedziałem, żeby sprawdzili najszybsze opcje. Zapytałem tylko, kiedy będzie. Usłyszałem, że tak za 3 dni. Oni też nie sprawdzili dokładnie jak to jest? Może zapytali kuriera, a ten chcąc być miły powiedział, że za 3 dni. A jak odbierał przesyłkę też pewnie nie zapytał „lądowa”, czy „lotnicza”? Poszło sobie. Matematyka wskazywała na to, że najprędzej na poniedziałek lub wtorek mogę mieć kardan (pięć dni roboczych – od środy do piątku, poniedziałek, wtorek). Czyli cały tydzień wyjęty. Bułgaria jest fajna, ale… Już czas najwyższy na mnie.



Nie odpuszczałem jednak. Zacząłem drążyć i uzyskałem numer o biura w Bułgarii. Wykombinowałem, że może za dnia przesyłka dotrze do Sofii. Jak by co to wsiądę w autobus, pojadę do sortowni i jakoś wydobędę kardan.



W południe. Jak tracking? Budapeszt? Nie!!! Sofia!!! Nadzieja odżyła. 

Skontaktowałem się z moimi wczorajszymi znajomymi z prośbą o pomoc w tłumaczeniu na bułgarski, jak już się dodzwonię. Zaczął się cały proces. Dużo tego było. Telefony do Polski, Bułgaria, różne miejsca. Ostatecznie padło jedno z najważniejszych pytań dnia: „Kto jest partnerem DPD w Bułgarii”? Zacząłem szukać i udało się. Była to firma „Speedy”. „Aha! Oni mają oddział tu, za rogiem”. Taki mały punkt przyjęć i odbioru paczek. Tak sobie pomyślałem, że znajdziemy tam telefony do centrali, kurierów i co tam jeszcze. Zaszliśmy tam i moi znajomi wyłuszczyli cały temat. Padło pytanie o numer listu przewozowego „Speedy”. Oczywiście brak. Mam tylko międzynarodowy. Z tego co Pani powiedziała zrozumiałem, że to za mało. Trochę to trwało, aż Pani wbiła mój numer do systemu. „Przesyłka do Hotelu Trakija, Rafal Mysiorek”? „Aha, to ja”. „Będzie jutro, w sobotę”. YES, YES, YES!!! Uratowany!



Z tego co widzę INFOLINIA, to tylko INFOLINIA. Przekazują te informacje, które widzą w systemie, to co sam wiem. Ale, żeby tak ktoś pomyślał i poszukał jakiegoś rozwiązania, czy coś podpowiedział? Bieda. A wystarczyło powiedzieć, że partnerem w Bułgarii jest „Speedy”, a gdyby jeszcze ktoś się zaangażował w poszukiwaniu jakiejś opcji rozwiązania całej sytuacji to już cud niebywały.



Patrząc wstecz, o wiele korzystniej by było gdybym zamówił przesyłkę do Iranu. My ruszyliśmy z Esfachan 12-go, a przesyłkę mogłem mieć na 13-go. Jeden, czy dwa dni tam niewiele by zmieniły. Mogliśmy zagospodarować czas zwiedzając Iran autobusem. Z drugiej strony, kto mógł przypuszczać, że kardan nie wytrzyma? Wszystko szło bardzo dobrze, aż do Bułgarii.



Nauka dla żuka jest.



Możliwe, że powyższy wątek nie jest specjalnie ekscytujący. Tak tylko sobie pomyślałem, że jeżeli będzie czytał to ktoś, kto planuje wyprawę to przed podjęciem decyzji o sposobie naprawy, warto sobie pewne rzeczy skalkulować pod kątem kosztów, czasu, gwarancji itd.



A wieczorem zadzwonił jeszcze telefon. Odezwał się mój nowy kumpel z baru Kirył z pytaniem: „Drinkniemy coś wieczorem”? Kurcze, nie za bardzo. Idę wcześnie spać, bo jutro mam nadzieję na sprawne opuszczenie Haskovo.

czwartek, 18 lipca 2013

28. Bułgaria – w oczekiwaniu na kardan, Haskovo



Numer przesyłki, tracking, sortownia w Budapeszcie. Tam dojechał mój kardan. Po cichu liczyłem, że uda mi się dzisiaj zmontować moto i może jutro wyjadę. Mam już pewność, nie ma takiej opcji. Żeby nie marnotrawić czasu postanowiłem pomajstrować trochę przy motocyklu. Lewy halogen nie wyglądał za dobrze i niestety istniało ryzyko, że może się oderwać od reszty. W drodze do warsztatu towarzyszyła mi niezawodna czarna power-taśma klejąca i scyzoryk. Podstawowe wyposażenie podróżnika motocyklowego.

Temat halogenu załatwiłem kilkoma sprawnymi pociągnięciami scyzoryka i sprawnym sklejeniu tego co trzeba. Ale mechanior ze mnie! I jakoś tak od niechcenia zaczęła się pogawędka z Panem Starszym rezydującym na schodach warsztatu. I znowu miks różnych narzeczy. Kiedyś jechał z Niemiec z jakimś ładunkiem przez Polskę i ktoś tam mu pomógł. Polacy są ok.! No pewnie, że tak! Skumplowaliśmy się samoistnie. Właściciel warsztatu to jego syn. Wielokrotny mistrz w motokrosie. Na półkach widziałem, wiele pucharów i medali. Mocny gość!

A my tak sobie siedzimy i gawędzimy. „A rakiju popróbujesz? Damosznaja”. Tutaj rakija? Myślałem, że to bardziej pasuje do Chorwacji? Przez grzeczność i szacunek do starszych osób nie śmiałem odmówić, chociaż była 11 przed południem. Kolejka poszła i…uchuuu…?! Jest smak. Chyba pięćdziesięciu procent. Po jakimś czasie zrobiło się tak przyjemnie, że czas był najwyższy, żeby jednak zmienić klimat. Jeszcze kilka kolejek i mógłbym zmienić łóżko hotelowe na posłanie z kartonu pomiędzy prasą hydrauliczną, a zużytym czyściwem. Żegnaliśmy się życzliwie jeszcze kilkoma kolejkami, a Pan Starszy, bardzo przyjazny światu człowiek nie wypuścił mnie bez prezentu. W moim kufrze motocyklowym wylądował litr rakiji wlany do butelki po coli. W kufrze, żebym przypadkiem nie zapomniał.

Cóż mogę powiedzieć? Bułgaria, zupełnie niespodziewanie przesuwa się na szczyt top listy fajowych krajów. Może dlatego, że jestem na prowincji, a nie w turystycznym miejscu? 

Czas już najwyższy na lunch. Poszedłem do znanej mi już knajpy. Zamówiłem coś po omacku i zacząłem jakieś robótki na kompie. Między innymi kończyłem część tekstów o bloga i takie tam. W pewnym momencie kelnerka przekazała mi informację, która trochę mnie zaskoczyła. Towarzystwo z innego stolika zaprasza mnie do siebie. ??? Ale po, co? Zebrałem się w sobie i podszedłem do nich. Zaczęliśmy rozmawiać o tym i owym. Taka grzecznościowa wymiana. Okazało się, że widzieli mnie tu wczoraj, widzą dzisiaj też i jestem sam. Jak to sam? Nie można być samemu. To był główny powód ich zaproszenia mnie o stołu. Dziwne? Dla mnie tak. Jakoś nie mogę przypomnieć sobie podobnej sytuacji w PL. No chyba, że jest ostra impra i wtedy oczywiście wszyscy się bratają. Ale tak, przy obiedzie? Bułgaria pnie się w górę na top liście! „A czy widziałem pomnik Najświętszej Panienki. Najwyższy pomnik na świecie, wpisany do księgi rekordów Guinesa”? I, że niby jest tutaj, w Haskovie? Tak, kilkaset metrów od naszej knajpy. Poszliśmy zatem na spacer. Czemu nie? I pomnik rzeczywiście był. Jezus w Świebodzinie jest duuużo większy, ale Panienka też dobrze się prezentuje. Generalnie jest luz. Godzina 13.00, a towarzystwo już po kilku karafkach wina. Oczywiście zapytałem, czy wracają do pracy? Eeeee…, chyba już nie. Każdy z nich był przedsiębiorcą: dentysta, adwokatka, właściciel firmy zajmującej się hydrauliką, więc może mogli sobie na to pozwolić.

Zapytałem też o to jak się żyje w Bułgarii? Ciężko. Korupcja, komuniści u władzy, wejście do UE nic nie zmieniło. Przeciętna pensja w Bułgarii to rząd wielkości między 200-400 Euro. Nauczyciel zarabia średnio 250 Euro. Niby jest ogólnie tanio, ale koszty życia są wysokie. Już któryś raz słyszę o tym, że Czesi kroją Bułgarów bez opanowania na energii. Aż wierzyć mi się nie chciało jak usłyszałem, że średni rachunek za prąd dochodzi do 100 USD miesięcznie. Jeśli to prawda, to masakra.   

Wieczorem. Jak tracking? Budapeszt? Co jest do faka? Nic się nie ruszyło? Jutro chciałem składać motocykl.