poniedziałek, 25 lipca 2011

20,21 dzień - Ukraina - Lwów

Dzień 20,21 – 23,24 lipca 2011:

I rzeczywiście. Tempem spacerowym, pokonując wyboje i wyrwy w asfalcie wjeżdżamy do Lwowa. Mamy namiary na jakieś hostele i próbujemy coś wyszukać. W jednym z nich, już na drzwiach wisi kartka, że miejsc w najbliższym czasie nie ma. Jedziemy do innego. Tam miejsc też brak. Pytam w hotelu o cenę i syto - jakieś 100 Eu. Natomiast w jednym z hosteli Pani się zaangażowała i zadzwoniła do koleżanki, która zajmuje się wynajmem kwater. I oto jest całe, dwupokojowe mieszkanie w kamienicy do wynajęcia za 30 Eu. Do Starego Lwowa 10 min. pieszo. Czego jeszcze można chcieć? Piwa i jedzenia, ale to już jak się ogarniemy i będziemy na Starym Lwowie.

Ojoj! Nie myślałem, że Lwów zrobi na mnie, aż tak pozytywne wrażenie. Dużo się o nim mówi, o Polskości i o Polakach tu mieszkających. Natomiast nie sądziłem, że jest aż tak mocno to wszystko akcentowane. Jest oficjalny pomnik Mickiewicza w centralnym punkcie miasta, w Katedrze Łacińskiej dużo napisów po Polsku, na ścianach płaskorzeźby Jana Pawła II, Tadeusza Kościuszki, Cmentarz Orląt Lwowskich i tak dalej i tak dalej. Dużo by o tym pisać. Zachęcam do poczytania w przewodnikach i Internecie. Lwów to także miasto Ukraińców, Czechów, Żydów, Ormian, Niemców. Co jakiś czas podchodzi do nas Lwowiak, opowiada ciekawostki o życiu tutaj i o historii miasta. Od Pana Mazura, ulicznego szkicownika kredką, nabyłem drogą kupna rysunek Katedry Łacińskiej. Następny malunek do kolekcji z różnych wypraw. Dzisiaj sobota, dzień ślubów. Szanowne ''Panny na Wydaniu'' przyjeżdżajcie tutaj. Na Rynku Starego Lwowa dzieje się przegląd aktualnych trendów kolekcji ślubnych. ''Młode Pary'' przyjeżdżają tu, żeby ich osobiści mistrzowie fotografii mogli upamiętnić te kreacje no i samych ''Młodych'' przy okazji też. Jedyna taka chwila w życiu. Absolutnie warto zajrzeć do Lwowa. To tylko 400 kilometrów z Warszawy, więc dystans w zasadzie do przejechania żaden.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński
fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński


fot.Mirek Smoczyński
fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

I tak powoli kończy się jazda dookoła Morza Czarnego. Jutro startujemy do Polski. Do granicy mamy jakieś 60 kilometrów. Objechaliśmy je ze Smokiem na kołach, co w założeniach początkowych nie było takie oczywiste. Przetarliśmy szlak dla zuchów chcących zrobić ciekawą trasę na dwóch kołach. Jedno najważniejsze wspomnienie? Niestety, na szczęście nie ma takiego. Każde z odwiedzonych miejsc miało swój specyficzny klimat i tak niech pozostanie.

piątek, 22 lipca 2011

19 dzień - Ukraina - jazda w stronę Lwowa

Dzień 19 – 22 lipca 2011:

Pakujemy się z rana. Próbuję uporządkować dokumenty po przeprawie na ostatnich granicach. Wszystko jest. Chyba. Ale jednak nie wszystko. Brakuje mojego prawa jazdy. Kilkakrotnie przetrząsnąłem kieszenie, sakiewki, schowki, torbę, bagaże i nic. Prawdopodobnie w trakcie zadymy z dokumentami gdzieś musiało się zawieruszyć. Komplet dokumentów przechodził od okienka do okienka, a ja niestety nie sprawdzałem, czy otrzymuję wszystko w całości. Dwa razy się zdarzyło, że Smoku dostał moje papiery, a ja Smoka. Jestem wpieniony sam na siebie za to, że nie przypilnowałem wystarczająco tematu.

fot.Mirek Smoczyński
fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Jechać dalej jednak trzeba. Przestałem przejmować się prawkiem, bo przecież jakoś to będzie. Dojechaliśmy do granicy Mołdawia-Ukraina. Zastanawiałem się, czy pogranicznicy zapytają mnie o prawo jazdy, ale nic takiego się nie wydarzyło. Za to przy wyjeździe z Mołdawii Pan stwierdził, że na razie nie może nas przepuścić, bo nie mamy pieczątek wjazdowych. Orzesz k..wa mać! Przejechaliśmy przez trzy odprawy wystając w kilku okienkach pisząc stertę świstków płacąc dwa razy haracze, a ten mi o pieczątkach. Więc mu mówię, że to nie mój problem, że tamten posterunek nie wstawił pieczątek. On na to, że jego też nie. Więc mu odpowiadam pokazując zapłacone rachunki, że to chyba ich pieczątki, a nie moje i czy je rozpoznaje? A on na to, że to nie było na jego posterunku. A czy jest to jeden i ten sam kraj o nazwie Mołdawia? Sprawa ucichła, ale swoje musieliśmy odstać. W końcu Smoku zadał mu pytanie, czy coś się w końcu ruszy, czy mamy tu rozbić namioty, bo trochę już jesteśmy zmęczeni? W końcu ruszyliśmy dalej. A na granicy ukraińskiej pełen luz i sielanka. Panowie tylko oglądają nasze maszyny i cmokają z radości. Jeden nawet stwierdził, że tak z 3 tysiące dolarów to pewnie kosztują. Tak, chyba kufry z kołami.

Zapinamy ostrzejszą jazdę w kierunku na Lwów. Pamiętam o ostrzeżeniach przed pazerną ukraińską milicją, ale jakoś mnie to nie zniechęca. Niestety nierówna droga nie ułatwia jazdy. Koleiny, wybrzuszenia asfaltu, tarka od czasu do czasu utrudniają równą jazdę. Jednak i tak nie jest źle, bo lądujemy jakieś 60 km od Lwowa. Moglibyśmy się jeszcze spiąć i dojechać na miejsce na około 20.00, tylko, że dla odmiany zaczyna robić się zimno, a kluczyć po miejcie szukając noclegu o tej porze mi się po prostu nie chce. Wersja nocleg teraz, a rano spokojny wjazd do Lwowa bardziej mi pasuje.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

czwartek, 21 lipca 2011

18 dzień - Mołdawia





fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński


fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Dzień 18 – 21 lipca 2011:

Rano. Spojrzałem na podjazd. Hmm... Z tej strony wygląda trochę inaczej. Wyrwa w asfalcie nie zachęca do ostrej jazdy. I jeszcze ten wszechobecny żużel na asfalcie. Będę wyprowadzał dwie maszyny. Zaczynam od mojej, bo znam ją lepiej i jak się wyrypię to tylko ja będę smutny. Rura pod górę, stójka i...utknąłem w połowie wyrwy, ale bez gleby. Sprzęgło, bieg, sprzęgło, gaz i wyjeżdżam o własnych siłach. Trochę śmierdzi przypalone sprzęgło, ale się dało. Patrzę jeszcze raz na wyrwę i kombinuję jak ją przejechać bez zatrzymania. Drugie moto poszło jak ogień przez nierówności i już możemy jechać dalej w kierunku Mołdawii.

Po przejechaniu 70-ciu kilometrów docieramy do granicy ukraińskiej i szykujemy się na wjazd do Mołdawii. Przez ukraińską granicę przechodzimy spokojnie, bez bólu. Jednak otrzymujemy też ostrzeżenie, że przy wjeździe do Mołdawii mogą być pewne komplikacje. Niestety przepowiednia się sprawdza. Przekraczamy granicę w Pervomaisc, a po konflikcie w tym regionie przejście to nie prowadzi, jak się okazało, do Mołdawii tylko Naddniestrza. Panowie pogranicznicy mają zapędy na łapówkę za tranzyt, a ja z zasady wymiotuję na takie akcje, więc na mnie liczyć nie mają co. Zaczyna się niestety cały korowód związany z wjazdem. Najpierw Panowie sprawdzają nasze dokumenty w międzyczasie zagadując o łapówkę. Że niby szybciej pójdzie odprawa. U nas reakcja-luz, żart, ale opcji takiej nie ma. Zatem wysyłają nas do zarejestrowania motocykli do wjazdu za granicę. Idziemy jakieś 150m, żeby pobrać odpowiednie formularze. Jak już je wypełniliśmy, to Pan w okienku (mało życzliwy) mówi nam, że musimy pójść z powrotem do Migration Office, podbić karteczkę i z nią wrócić do niego. No to idziemy skąd przyszliśmy. Tam trzeba wypełnić jeszcze jeden formularz i zaczyna mnie to wszystko powoli wpieniać. Mamy już pieczątki i wracamy do Pana. A Pan na to, że musimy jeszcze przyprowadzić tu nasze motocykle. A one stoją tam, gdzie byliśmy już dwa razy. To do k...wy nie mógł od razu tak powiedzieć? Już nieźle nakręcony zajeżdżam GS'em na wskazane miejsce. Panisko nie wyszło nawet, żeby na niego spojrzeć. Po czym wlepia nam jeszcze haracz w postaci 20 USD za przejazd tranzytem przez Naddniestrze do Mołdawii. Trzymam resztkami siły woli swoje emocje w ryzach. Jedźmy, bo nie uniosę tematu. Uff. Wreszcie poszło i zapinamy dalej. Niestety nie na długo. Wpadamy centralnie na zaporę drogową. Amfibia, szlabany, wojsko, kałachy w gotowości. Trochę mnie wgięło. Po krótkiej wymianie z pogranicznikami znajdujemy objazd w kierunku Kiszyniowa. Jakoś już jestem zmęczony tą całą zadymą, więc odkręcam manetkę, żeby sprawnie dojechać na jakąś rozsądną miejscówkę. Niestety, daleko nie ujechałem, bo pojawiła się nowa zapora. Szlabany, mundurowi. Jakaś szajba! Zatrzymują nas i chcą paszporty, a ja z kolei pytam ich co to za posterunek. Granica-koniec tranzytu przez Naddniestrze. Kawałek dalej granica mołdawska. I zmowy zaczyna się korowód z paszportami, rejestracją motocykli i następne opłaty wjazdowe. Już nie wytrzymałem i lekko zdenerwowany pytam: ''To ile jeszcze tych granic będzie?''. A nasz pogranicznik odpowiedział na to, że tylko jedna. Jak będziemy wyjeżdżali. Nie chciało mi się jakoś śmiać.

Zbliżamy się do Milestii Mici i szukamy winiarni. Podobno jakaś sławna. Tak przynajmniej mówił o niej spotkany granicy chłopak. Beczka na skrzyżowaniu wskazuje nam kierunek i dojeżdżamy na miejsce. Już w biurze sympatyczna Pani pyta, czy mamy rezerwację? My? Wiadomo, że nie. A samochód? Samochód? A, że niby w jakim celu? Kompletnie nie rozumiem tych niezrozumiałych pytań. Wymiana zdań trwała krótko, ale wyszło z tego, że jeśli chcemy to możemy kupić tour i się dołączyć do wycieczki. Zatem tak właśnie czynimy i wsiadamy do busa, który rusza w stronę winiarni. Trochę nie wierzę, że to się dzieje naprawdę, ale otwierają się wrota i wjeżdżamy do podziemnego winnego miasta. Są tu nazwy ulic, a bus kręci to w lewo, to w prawo. Szok! Pierwszy przystanek mamy na głębokości 40m. Ciągną się tu aleje wielgachnych bek z dojrzewającym winem. Jedziemy dalej, do przystanku na głębokości 80 m. Jest już dość chłodno, a my oglądamy kolekcję ponad 2 mln butelek win, odnotowaną w księdze rekordów Guinesa. Korytarze ciągną się przez ponad 55 kilometrów. Teraz rozumiem skąd te pytania do własny transport. Na koniec jeszcze degustacja i jazda z powrotem. Szkoda, że tak to krótko trwało. Przejechaliśmy może 5 kilometrów z całości, ale warto było to wszystko zobaczyć.

Zjeżdżamy do wsi i trafiamy na kwaterę do Vasilija pod numerem 37. Chałupa zachowana w starym, mołdawskim stylu. Pięknie zadbany ogród i gospodarz bardzo życzliwy. Czego więcej można chcieć? Jedzenia i wina. Vasilij przygotował obiad. Umm...Ogień! Pycha! Mamałyga, wieprzowina zapiekana z cebulą, ser biały, ale taki słonawy, pomidory i ogórki, które mają smak, a nie tylko wyglądają. Do tego wina czerwonego dzban. Wino absolutnie przedniej jakości. Łagodne w smaku, nie wykrzywia po wypiciu, a alkoholu w zasadzie nie da się wyczuć. Dawno czegoś tak dobrego nie smakowałem. I jeszcze słowo o mamałydze. Jest to gęsta kasza kukurydziana, która sama z siebie nie powala, ale w połączeniu z innymi dodatkami jak najbardziej jest smakowita.

środa, 20 lipca 2011

17 dzień - Ukraina - jazda w stronę Mołdawii

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Dzień 17 – 20 lipca 2011:

Ruszamy w stronę Mołdawii. Mamy do przejechania prawie 600 km. Droga nudna. Nic się nie dzieje, a że nie ma milicji i pojawiło się kilku odważnych tniemy dość ostro. Na tyle na ile pozwala nierówna droga. Zatrzymujemy się na odpoczynek w przydrożnym barze. Termometr na ścianie wskazuje 41 stopni w cieniu. Zamawiam danie, które w Polsce nazywa się barszcz ukraiński i z ciekawością oczekuję na to co przyniesie mi los w postaci kelnerki. I oto jest, ale czerwone to nie jest i nijak nie przypomina polskiego wydania. Pytam kelnerkę, jak jest zrobiony, ale ona niestety nie wie. Ciekawe co gotuje mężowi? Ale jest tak smętna, że pewnie żaden jej nie chce. Za to poznani Litwini idą z odsieczą. Po kolei idzie to tak: najpierw wywar z wołowiny, potem dodaje się przetarte buraczki. Jak są maczane w occie to zachowają kolor, a jeśli nie, to nie. Potem do tego posiekana kapusta, ziemniaki, przyprawy itd. i wychodzi barszcz ukraiński, który dla mnie jest kapuśniakiem ze słodkiej, świeżej kapusty. Szukałem w mojej zupie śladów buraka, lecz jakoś się nie dopatrzyłem. Ale generalnie pycha i spoko można zajadać.

Dojechaliśmy już do Odessy, celu naszej dzisiejszej jazdy. Jeszcze tylko zaopatrzenie w wodę, inne napoje rozweselające i jestem gotów na poszukanie jakiegoś miejsca na namiot. Wstępny wybór padł na pierwsze jezioro za Odessą tylko, że okazało się, że woda w nim jest słona. Tym razem odpada. Po myciu i kąpieli w morzu lepiłem się cały od soli. Jedziemy zatem dalej kierując się do Mołdawii i pojawiło się drugie jezioro. Tym razem słodkowodne. Odbijamy zatem od głównej drogi szukając jakiegoś zjazdu nad brzeg. Po przejechanych kilku kilometrach jest odbicie w prawo i po chwili dojeżdżamy do miejsca, gdzie w asfalcie pojawiła się kilkumetrowa wyrwa. Niby nic, ale jest ostro z górki i za wyrwą leży na asfalcie żużel, więc jest mała szansa na to, że koła złapią przyczepność. Schodzę na dół jakieś 150 metrów, żeby zobaczyć, czy w ogóle jest o co walczyć. Niestety jest! Super polana, a za nią zejście do wody, widoki pocztówkowe. Nie ma zmiłuj, wchodzę w temat pomimo trudnego zjazdu i ryzyka wywrotki. Smoku protestuje. Ja, że nigdzie nie jadę tylko tu zostaję. Po krótkiej, dynamicznej wymianie opinii, bierzemy się za maszyny i powoli, z asekuracją zsuwamy się w dół. Po przyhamowaniu przodem, koło łapie uślizg i Smoku kładzie maszynę na bok. Niestety, a może na szczęście jest już za późno na odwrót i po kilku manewrach zjeżdżamy na dół. Potem ruszam z moją maszyną i idzie już znacznie łatwiej. Po pierwsze szlak jest już przetarty, a po drugie mam dłuższe nogi i łatwiej mi zachować równowagę. Smoku pyta: ''Wszystko fajnie, ale jak my jutro wrócimy na górę?''. O tym pomyślę jutro. Dzisiaj zanurzam się w ciepłej wodzie, tak jak stoję, w ciuchach, bo należy im się pranie. Po zjeździe, atmosfera w naszym obozie najlepsza nie jest. Jedyne co pozostaje to rozpalenie ogniska i poprowadzenie dyskusji o indywidualnych oczekiwaniach wspierane płynami pojednawczymi. Uzgadniamy wspólną wersję na dalszą część podróży.

wtorek, 19 lipca 2011

16 dzień - Ukraina - Krym

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Dzień 16 – 19 lipca 2011:

Ruszamy w spokojną jazdę w kierunku Jałty. Jestem szalenie ciekaw jak wygląda Krym, legenda kurortów dawnego Związku Radzieckiego. Przynajmniej ja tak to kojarzę. Za Feodosija odbijamy z drogi głównej i jedziemy winklami pnącymi się w górę i dół po nienajlepszej nawierzchni. Widoki takie jakich się spodziewałem, czyli górzysty teren, a droga za jakiś czas dochodzi do morza i robi się pocztówkowo. Zatrzymujemy się w jednej z wielu z miejscowości letniskowych i jarmark jak wszędzie. Ale są też lokalne ciekawostki kulinarne znane z dawnych lat, a teraz do posmakowania na miejscu. Na przykład kwas chlebowy. Czy ktoś o nim jeszcze pamięta lub cokolwiek wie? Raczej wątpię. A tutaj leje się go tak jak piwo z beczki, jest smaczny i wyśmienicie gasi pragnienie. Polecam! Niestety minęliśmy już Sudaku, a dostałem info SMS'em od Rafała z forum Africa Twin, że jest tam fajny bar dla motocyklistów i ludzie ok. Może następnym razem? Zobaczymy. Temperatura daje w kość. Spoglądam na dane z komputera GS'a i wskaźnik pokazuje prawie 38 stopni. Czuję, jak się powoli roztapiam, lecz nie ma to znaczenia i śmigamy dalej, aż do miejscowości Simejiz za Alupka. Namiotu tutaj rozbić się nie da, więc pozostaje kwatera. Robimy POM ze Smokiem i cóż. Miejscowość letniskowa, zadbana i ma wszystko co ma mieć. Stragany, fotki z małpką, knajpy droższe i tańsze. Normalka, nic zaskakującego. Poszliśmy zobaczyć plażę i tu słabo. Kamienie, ścisk i prawie 40 stopni. Z morza wystaje coś jakby molo. Tylko, że z brzegu nie ma do niego przejścia, ponieważ ta część właśnie jest zarwana. Kto dopłynie i się na nie wdrapie ma trochę więcej własnej przestrzeni. Nie, to zdecydowanie nie dla mnie. Ale przynajmniej jest kwas chlebowy, który jak zwykle jest niezawodny w upale.

Już wieczorem sączymy sobie co nieco na tarasie i zaczynamy bratać się z sąsiadami. Ciekawa rodzinka. Ona Ukrainka, on Japończyk, a z nimi bardzo rozrywkowa dziewczynka o imieniu Leila. Mała daje czadu po japońsku i brzmi to świetnie. Oczywiście z nami rozmawia po rosyjsku. Mama i córka ewakuowały się rządowym samolotem po tsunami w Japonii. Co prawda sama woda im nie zagrażała, ale mieszkają w okolicy Fukushima i mogły być narażone na skażenie promieniowaniem. Zatem jak się pojawiła okazja to decyzja była szybka i teraz są tutaj. Na jak długo? Czas pokaże.

poniedziałek, 18 lipca 2011

15 dzień - Rosja c.d.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Dzień 15 – 18 lipca 2011:

Już jesteśmy w drodze w kierunku na prom Kavkaz-Kerc Ukraina (jeździec + moto ok. 500 Ru). Obie granice jakość sprawnie poszły. Przed wjazdem na nasz prom obserwuję co robią wysiadający z niego pasażerowie. Wszyscy piesi rozpoczęli sprint tak jak stali, z torbami, bagażami i z czym tam wysiedli. Pytam pogranicznika: „Co się stało?”. Alarm bombowy czy co? A on chwilę popatrzył na mnie i rzekł: „Eto Rossija”. Każdy chciał być pierwszy przy okienku paszportowym. Nasłuchałem się jakichś niestworzonych historii o tym jak to jest ciężko i pewnie jest, ale nie tutaj. Oczywiście swoje trzeba odczekać, ale się da. I tak oto pożegnałem się z Rosją i wjechałem na Krym. Tuż za granicą, w pierwszej wsi, rozbijam namiot i już się cieszę na dalszą jazdę. 

niedziela, 17 lipca 2011

14 dzień - Rosja

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Dzień 14 – 17 lipca 2011:

Rano sprawnie ruszamy i cel jest jeden - dotarcie do Morza Czarnego. Tniemy sobie starym zwyczajem ''na zająca''. Na odcinku około 200 km minęliśmy chyba 20 patroli, ale przechodzimy wszystko bez nieprzyjemnych spotkań. No może raz wpadliśmy na fotoradar, jednak zdjęcie z przodu może się przydać milicji na pamiątkę. Z drogi głównej, w okolicach Armavir, odbijamy w kierunku morza. Jakieś 20 km przed Tuapse skończył się asfalt i zaczęła się lekka masakra. Nawet dla GS'ów. Droga to wystające ostre kamienie z wszędzie unoszącym się pyłem. Do tego winkle i ostre podjazdy, a potem dla odmiany mocny zjazd. Było tego może 10 km, ale mocno dało nam w kość. O kolorze kasków i ubrań już nie wspomnę. Jedziemy dalej w poszukiwaniu jakiejś miejscówki na namiot. W okolicy małego miasteczka Mikołajew znajdujemy zjazd do morza i wjeżdżamy na namiotowisko. Rozbijamy się przy plaży, ale trochę nam to z trudem idzie, bo GS'y są prawdziwą ciekawostką i cały czas ktoś nas o nie zagaduje, albo robi zdjęcia. Wieczorem zawiązujemy przyjaźń polsko-rosyjską z ekipą z namiotu obok. Trunki są wszelakie, ale jest też wino gruzińskie własnej roboty. Zapomniałem o nim będąc tam, a teraz mogę nadrobić zaległości. Jeden z chłopaków ma nieźle nakręcone w drzewie genealogocznym. Jest z Białorusi, ale mieszka w Izraelu, bo jest chyba Żydem, ale odwiedza często swój kraj Rosję, żeby spotkać się z kuzynem, który jest Rosjaninem, ale duża część jego rodziny to Gruzini, a w zasadzie Ormianie. Sorry, gdzieś się zgubiłem. Noc jest krótka, a rano jedziemy dalej. Czas iść spać.

sobota, 16 lipca 2011

13 dzień - Gruzja - Gruzińska Droga Wojenna i wjazd do Rosji

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Dzień 13 – 16 lipca 2011:

Startujemy z Tbilisi na ''Gruzińską Drogę Wojenną'' w kierunku granicy z Rosją. Jeszcze rano dyskutujemy różne warianty najtrudniejszej, bo politycznej części wyprawy. Wariant podstawowy, z planu wyjazdu - jedziemy do Kazbek i wracamy w stronę Abchazji i dalej w stronę Rosji. Jeśli nie przejedziemy, to zostaje złapanie jakiegoś promu na Ukrainę i jest to drugi wariant. Trzeci to próba przekroczenia granicy na drodze wojennej. Być tak blisko i nie spróbować szczęścia byłoby co najmniej dziwne. Gruzińska Droga Wojenna to jakieś 130 km jazdy z Tbilisi w kierunku granicy z Rosją. Do Gudouri jedzie się dość sprawnie, a droga to asfalt bez większych ubytków. Później sytuacja się zmienia. Jedziemy znowu w ''stójce'', bo tak łatwiej manewrować na szutrach, wybojach i mazi błotnej. Potem znowu pojawia się dość dobry asfalt, a potem do granicy już tylko ''stójka''. 

Po drodze mijamy tzw. ''Iron Water'', jak to nazwali lokalesi, czyli bijące z wnętrza ziemi źródło z dużą zawartością żelaza. Zbocze, z którego płynie strumień wygląda tak, jakby ktoś, np. ekipa monterów drzwi i okien opróżniła tysiące pojemników z pianką uszczelniającą. Dokładnie taki kolor-kawa z mlekiem mają tu skały. Zatem Panie w ciąży, tu jest wasza "Mekka". Widoki na trasie robią wrażenie. 

Jedziemy doliną, a otaczają nas góry wysokie na ponad 3000 mnpm, obrazki jak z pocztówki. Jedziemy dalej, aż wreszcie jest. Granica gruzińsko-rosyjska. Robimy małe przetasowania w sprzęcie, przygotowujemy paszporty, dokumenty motocykli i ruszamy. Gruzin w budce trochę się zdziwił na nasz widok, ale zaczął  sprawdzać przez radio, czy w ogóle możemy wjechać na terem odprawy. Minęło kilkanaście minut i jedziemy już dalej. Odprawa po stronie gruzińskiej to pestka. Między posterunkami straży granicznej obu państw znajduje się strefa buforowa, ale jadąc w oddali widzę już część rosyjską. Robię krótkie ujęcia otaczających nas widoków, a przy okazji też z daleka kręcę przejście graniczne. Dojeżdżamy do kolejki samochodów i grzecznie ustawiamy się do wjazdu. Nie ma możliwości, żeby pojechać bokiem, więc czekamy. Kolejka przesuwa się niemrawo, a w górze słychać niewesołe pomrukiwanie. To była wyłącznie kwestia czasu jak dopadł nas deszcz. Na szczęście byliśmy już na to przygotowani i jak strażacy podczas alarmu ogniowego (a tutaj deszczowego) szybko naciągnęliśmy nasze wdzianka przeciwdeszczowe. Staliśmy tak, aż wreszcie zrobiła się luka i dojechaliśmy do bramy wjazdowej na granicę. Tutaj otrzymaliśmy talon na wjazd. Podjeżdżamy do okienka z odprawą paszportową. Przesympatyczna pani zaczęła bardzo szczegółowo oglądać każdą kartkę mojego paszportu. Sprawdzała absolutnie wszystko. Od wklęsłości napisów na okładce po klej pod moją wizą wjazdową do Rosji. Nie przeszkadzało nam to w prowadzeniu wesołej pogawędki. Pomyślałem sobie, że skoro tak skrupulatnie sprawdza wszystko to chyba jakieś szanse na przejazd są. Inaczej zobaczyłaby paszport i powiedziała ''daswidania''. W pewnym momencie pojawia się jakiś oficer i mówi mi ''Rafal, chadij sa mnoj'' (czy jakoś tak, mój rosyjski to katastrofa). Pani w okienku ciągle ma mój paszport i mówi, że ona za mnie wypełni ''imigration kart''. Kurczę jestem w szoku. Wygląda na to, że sprawy posuwają się powoli, ale do przodu. A tymczasem równie przesympatyczny oficer zaczyna robić mi „odpytkę” z: „a skąd, a dokąd, a ile dni tam, a ile dni tu, a po co, a co robię w Polsce?” Pyta mnie jeszcze o kamerę. Czy ich specjalista może ją obejrzeć? Jasne, że tak, więc zostaję bez niej. Ale wszystko miło się toczy, z uśmiechem na twarzy, z żartem, a nawet z przeprosinami za te wszystkie pytania, ale właśnie ma taką durną robotę. Później prowadzimy sobie już ''luźną'' pogawędkę, ale raz na jakiś czas wracają te same pytania, tylko, że zadane w inny sposób i w innym kontekście. Kurcze, sam zawodowo zajmowałem się headhuntingiem i rekrutacją ludzi, więc jakieś pojęcie o przesłuchiwaniu mam. Wszystko to jest bardzo czytelne. Kamery jeszcze nie mam, ale teraz przychodzi czas na speców od trzepania bagażu. Idąc do motocykla przechodziłem obok budki z odprawą paszportową i właśnie odzyskałem mój paszport z wypełnionymi papierkami. Pani bardzo mi pomogła. Na granicy jest totalne trzepanie samochodów. Są specjalne kanały do obejrzenia ich od spodu. Do oglądania dachów TIRów są specjalne podesty. Pełna profeska. Każdy wjeżdżający samochód przechodzi szczegółową kontrolę. Ludzie stoją z pootwieranymi torbami i czekają na łaskę pańską. Otwieram kufry i czekam na moją kolej. Smoku też już przeszedł przesłuchanie i czekamy razem. A pan pogranicznik tylko spojrzał od góry na nasze kufry i powiedział, że to wszystko i możemy jechać. To super! Ale gdzie moja kamera? Czekamy jeszcze chwilę i oto jest. Możemy ruszać. Odpalamy maszyny i już mamy wyjeżdżać, a tu woła nas jeszcze jeden i mówi, że mamy zaczekać. Kurcze, co znowu? Trzeba jeszcze wypełnić papiery na wwóz motocykli. Pan pyta, czy po rosyjsku damy radę? Nasza odpowiedź była spójna - że nie za bardzo. Zatem Pan wziął się do roboty i zaczął je wypełniać za nas. Super! Znowu nam pomogli. Po blisko 3 godzinach odprawy wyjeżdżamy już z granicy i zatrzymujemy się przy ostatnim szlabanie po to, żeby oddać ten talon co go otrzymaliśmy na bramce wjazdowej. 

Jest 16 lipca 2011r. WJECHALIŚMY DO ROSJI!!! 

Urealnia się plan objazdu Morza Czarnego na kołach. Odjeżdżamy od granicy jakby w obawie, że nas zaraz zawrócą, bo się pomylili. I dojeżdżamy do Władykaukazu na chwilę oddechu po odprawie i zebranie myśli. Sprawdzam mapy, drogi i w ogóle, gdzie mamy teraz jechać, bo byłem słabo przygotowany na taki wariant. W kamerze ubyło mi klipu z wjazdem na granicę Rosyjską. Niestety, tym razem żegnaj Abchazjo! Celem było objechanie Morza Czarnego, zatem łapiemy okazję. Może będzie jeszcze sposobność się spotkać w innych okolicznościach. Moje pierwsze wrażenie z wjazdu do Rosji? Jakoś tak tu smutno i szaro. Tymczasem stoimy na parkingu i robimy ze Smokiem naradę co dalej mamy zrobić? Podjeżdża auto. Wysiada taki dość postawny jegomość. Oj! Czujność rośnie! A on pyta, czy może jakoś pomóc? Wskazuje nam właściwą drogę i już wiemy co dalej. Stoimy jeszcze chwilę i podjeżdża drugi z tym samym pytaniem. Podjechaliśmy na stację benzynową, ale kartą płacić nie można. Potem druga i trzecia też nic, a my bez kasy. Pytamy Rosjan o jakąś wymianę waluty, a oni na to, żebyśmy jechali za nimi to pokażą nam gdzie jest bank. Mamy już kasę, zatem korzystając z okazji jemy coś na szybko w barze tuż obok. Bardzo mili ludzie tam pracują. Refleksja-może tu i jakoś szaro, natomiast ludzie, których do tej pory spotkaliśmy są bardzo życzliwi i pomocni. Wiemy już jak mamy jechać - Armavir, Majkop, Tuapse i będziemy nad Morzem Czarnym. Dzisiaj już nie dojedziemy, ale spróbujemy ujechać jak najdalej. Droga nie jest niestety łatwa. Jest dość dużo policji, więc trzeba ostrożnie z szybkością. Na drogach głównych Hindustan normalnie. Krowy łażą bez jakiejkolwiek kontroli. Blokuje się ruch, a koła zapadają się w pozostawione przez nie kupy. My, starym zwyczajem polskich spryciarzy drogowych, łapiemy ''zająca'' i grzejemy za zderzakiem odważnego kierowcy. Za Nalcik zaczęła się autostrada i odkręciłem manetkę z myślą, że odzyskamy trochę straconego na granicy czasu. Niestety po kilku kilometrach jazdy okazało się, że przejechać nie damy rady, bo autostrada jest zamknięta. Jedziemy jakimś objazdem, ale mam poczucie, że droga wiedzie donikąd. Zatrzymaliśmy się, a chwilę za nami również Leksus. Gość na migi pyta, czy wszystko jest ok, a ja w ten sam sposób odpowiadam, że nie. Zaczynamy rozmawiać i mówimy co się dzieje. A on na to, żebyśmy za nim jechali to nas wyprowadzi. Pytam jeszcze o miejsce do spania i czy na przykład Mineralnyje Vody są ok. Jego odpowiedź: ''Tam samyje kurwy'', przekonała nas, żeby noclegu poszukać w innym miejscu. I tak cięliśmy za nim jakieś 100 km sprawnie omijając patrole policyjne, aż dojechaliśmy na miejsce już późnym wieczorem.

piątek, 15 lipca 2011

12 dzień - Gruzja - Tbilisi i Mtscheta

Dzień 12 – 15 lipca 2011:

Rano pakowanie obozowiska i lecimy już do Tbilisi. W zasadzie mieliśmy pomysł, żeby pominąć to miasto i lecieć na ''drogę wojenną'', ale poznani wcześniej Czesi namówili nas, żeby choć chwilę pobyć na starym mieście. Znowu śmigamy malowniczą drogą wśród gór. Tym razem jednak jest to świeżo położony asfalt. Wszystko fajnie i momentami można nabrać szybkości, natomiast trzeba uważać na kilka rzeczy. Po pierwsze, raz na jakiś czas wysypany jest na drodze żwir i tylko jazda w stójce pomaga przed uślizgiem. Dalej zmora dróg gruzińskich - krowy. Mogą się znienacka pojawić za zakrętem na środku drogi. Ale to co moim zdaniem jest najgorsze to krowia kupa. Mają tu piękny, nowy asfalt, a srają na niego. Dosłownie i w przenośni. Krowy walą na drogę i oczywiście nikt tego nie sprząta. Dla motocykli jest to mega niebezpieczne z powodu wiadomego. Koło spokojnie może złapać slizg na czymś takim. I dochodzi jeszcze walor estetyczny związany zapachem i kolorem kurtki motocyklisty po ślizgu. Zatem trzeba uważać.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek


fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Mijamy Tbilisi i kierujemy się do Mtscheta, dawnej stolicy Gruzji. Widać, że jest szykowane na atrakcję turystyczną i dobrze. Niech się coś dzieje. Zwiedzam centralny punkt, którym jest Svetitskhoveli Cathedral 1010-1029. Absolutnie, z zabytków najfajniejszą rzecz jaką do tej pory zobaczyłem w Gruzji. Jak by nie spojrzeć jest to ponad 1000 lat historii chrześcijaństwa, ale to jeszcze nic. W tych latach w Polsce wszystko drewnem stało, a tu proszę, murowane. Widać w tych murach ślady wieków i myślę, że w Gruzji jest to miejsce obowiązkowe na liście atrakcji. Wracamy do Tbilisi i łapiemy nocleg w hostelu na tzw. Starym Mieście. Tak jak to Smoku słusznie zauważył wygląda to stare miasto jak warszawska Praga Północ. Odrapane kamienice, podwórka z wejściem na własne ryzyko, ale jednocześnie ma to swój klimat. Za to niedaleko, nad rzeką została zbudowana kładka ze szklanym dachem, co może być symbolem pocztówkowym tego miasta. My wracamy jednak do podstaw i idziemy coś zjeść. Padło na Khinkali - pierogi z nadzieniem rosołowym i mięsnym. Technika jedzenia jest następująca. Głodny bierze Khinkali zgrabnie w rączkę, odgryza kawałek, wysysa rosół wraz z mięsem, a potem nabywa praw do reszty pierożka. Zamówiłem 10, a przy ósmym już mi się wylewało uszami. Do tego Natakhtari - piwo lokalne i była to pełnia obżarstwa i kulinarnego przegięcia. Mam w sobie zapasów jedzeniowych na kilka co najmniej dni.