Dzień
9:
I
o to chodziło! Budzimy się w Gruzji i nie trzeba nigdzie się
napinać. Dzisiaj mamy w planie wjazd do Cminda Saneba na motkach, a potem
swobodna jazda do... Pomyślimy jeszcze. Cminda Saneba cóż to jest?
Wrzucisz na Google hasło Gruzja i wyskoczy zdjęcie pocztówkowe
świątyni położonej na wzgórzu otoczonej górami. Ja chcę mieć
takie zdjęcie z motkiem i "pocztówką" w tle!
Wjazd na Cminda Saneba niestety łatwy nie był. Konkretny off. Kamienie, gruz, na którym koła się nie trzymają, wszystko poprzecinane koleinami i całość przyozdobiona dziurami do połowy koła. Do tego wąsko i jeszcze samochody wożące turystów, dla których prawo ''większego'' jest dla nich jedynie słuszne. Jednak warto było wdrapać się na górę. Widoki przezajefajne. Cudo! Oczywiście foty też muszą być. Spędziliśmy tam trochę czasu chłonąc atmosferę tego miejsca. Polecam dla chętnych! Potem jazda w dół jedzenie i dalej w głąb Gruzji ''drogą wojenną''. Pierwsze 30 km było w remoncie, więc tniemy szutrami. Przypomina mi się jazda z przed 2 lat. Gdzieś tu powinna być Iron Water, czyli spływająca z gór woda z dużą zawartością żelaza. Zalewając zbocze góry stworzyła beżową masę. Korek jechał przede mną i nagle zaczął hamować. Patrzę w prawo, a tam Iron Water. Tylko, że budują w tym miejscu tunel i towarzystwo wycięło pół ściany z beżową masą. Masakra! Obawiam się, że chyba nie mieli wyjścia, ale i tak mnie to smuci.
W
międzyczasie zerwała się ulewa. Zakładać wdzianko, nie zakładać?
Nie. Niech się trochę przepłuczą kurtka i spodnie. Są już konkretnie zakurzone i coś im się też od życia należy. Zatrzymałem się na chwilę,
żeby schować dokumenty. Pojechałem dalej, a tu widzę, że
chłopaki stoją. Czekają na mnie? W takiej ulewie? Paweł coś mi
tam macha rękami. Co jest do faka? Teraz widzę. Za zakrętem był mały
mostek zrobiony z blachy. Jak tylko deszcz popadał to zrobiła się
tam niezła ślizgawka. Jak jest ślizgawka to może być ślizg. Tym
razem padło na Korka. Oprócz strat moralnych doszedł jeszcze
połamana obudowa halogenu, wygięty gmol, draśnięty kufer. Korek
ok. Nic mu nie jest.
Kierunek
już znamy. Kutaisi. Czemu? Bo nie Tbilisi. Dla mnie coś nowego.
Zajechaliśmy na miejsce około 20.00. Trochę się pokręciliśmy i
jakaś miejscówka się znalazła. Gospodarze wyglądali jakoś
dziwnie. Syn szefowej gały jakieś zapuchnięte. Jego córka jakaś
dzika. Szefowa przemykająca tu i tam. Koras poszedł zobaczyć pokój
i wrócił z obliczem wskazującym na poważne wątpliwości. Było
dość późno i wszyscy byliśmy padnięci, więc pomimo wszystko
bierzemy pokój. Kurcze, fajny dom! Z zewnątrz zupełnie podobny do niczego, ale w środku? Przestrzeń podłoga sufit chyba 4
metry. Meble jak z ruskiego gubernatorstwa. Może to słabo
utrzymane, ale jest ok.
Jeszcze
wieczorem skoczyliśmy na jakieś piwo i jedzenie na stare miasto. I
tu niuans. ''Stare miasto'' to co innego niż ''najstarsza część
miasta''. W Kutaisi jest to drugie. Jakoś mnie nie zachwyciło i
chłopaków też. Decyzja - jutro wyjeżdżamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz