sobota, 29 czerwca 2013

9. Gruzja - tam chciałem mieć fotkę

Dzień 9:

I o to chodziło! Budzimy się w Gruzji i nie trzeba nigdzie się napinać. Dzisiaj mamy w planie wjazd do Cminda Saneba na motkach, a potem swobodna jazda do... Pomyślimy jeszcze. Cminda Saneba cóż to jest? Wrzucisz na Google hasło Gruzja i wyskoczy zdjęcie pocztówkowe świątyni położonej na wzgórzu otoczonej górami. Ja chcę mieć takie zdjęcie z motkiem i "pocztówką" w tle!

Wjazd na Cminda Saneba niestety łatwy nie był. Konkretny off. Kamienie, gruz, na którym koła się nie trzymają, wszystko poprzecinane koleinami i całość przyozdobiona dziurami do połowy koła. Do tego wąsko i jeszcze samochody wożące turystów, dla których prawo ''większego'' jest dla nich jedynie słuszne. Jednak warto było wdrapać się na górę. Widoki przezajefajne. Cudo! Oczywiście foty też muszą być. Spędziliśmy tam trochę czasu chłonąc atmosferę tego miejsca. Polecam dla chętnych! Potem jazda w dół jedzenie i dalej w głąb Gruzji ''drogą wojenną''. Pierwsze 30 km było w remoncie, więc tniemy szutrami. Przypomina mi się jazda z przed 2 lat. Gdzieś tu powinna być Iron Water, czyli spływająca z gór woda z dużą zawartością żelaza. Zalewając zbocze góry stworzyła beżową masę. Korek jechał przede mną i nagle zaczął hamować. Patrzę w prawo, a tam Iron Water. Tylko, że budują w tym miejscu tunel i towarzystwo wycięło pół ściany z beżową masą. Masakra! Obawiam się, że chyba nie mieli wyjścia, ale i tak mnie to smuci.

W międzyczasie zerwała się ulewa. Zakładać wdzianko, nie zakładać? Nie. Niech się trochę przepłuczą kurtka i spodnie. Są już konkretnie zakurzone i coś im się też od życia należy. Zatrzymałem się na chwilę, żeby schować dokumenty. Pojechałem dalej, a tu widzę, że chłopaki stoją. Czekają na mnie? W takiej ulewie? Paweł coś mi tam macha rękami. Co jest do faka? Teraz widzę. Za zakrętem był mały mostek zrobiony z blachy. Jak tylko deszcz popadał to zrobiła się tam niezła ślizgawka. Jak jest ślizgawka to może być ślizg. Tym razem padło na Korka. Oprócz strat moralnych doszedł jeszcze połamana obudowa halogenu, wygięty gmol, draśnięty kufer. Korek ok. Nic mu nie jest.

Kierunek już znamy. Kutaisi. Czemu? Bo nie Tbilisi. Dla mnie coś nowego. Zajechaliśmy na miejsce około 20.00. Trochę się pokręciliśmy i jakaś miejscówka się znalazła. Gospodarze wyglądali jakoś dziwnie. Syn szefowej gały jakieś zapuchnięte. Jego córka jakaś dzika. Szefowa przemykająca tu i tam. Koras poszedł zobaczyć pokój i wrócił z obliczem wskazującym na poważne wątpliwości. Było dość późno i wszyscy byliśmy padnięci, więc pomimo wszystko bierzemy pokój. Kurcze, fajny dom! Z zewnątrz zupełnie podobny do niczego, ale w środku? Przestrzeń podłoga sufit chyba 4 metry. Meble jak z ruskiego gubernatorstwa. Może to słabo utrzymane, ale jest ok.

Jeszcze wieczorem skoczyliśmy na jakieś piwo i jedzenie na stare miasto. I tu niuans. ''Stare miasto'' to co innego niż ''najstarsza część miasta''. W Kutaisi jest to drugie. Jakoś mnie nie zachwyciło i chłopaków też. Decyzja - jutro wyjeżdżamy.

Kazbegi-Kutaisi przejechane 340km 



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz