Dzień 8:
Nie ma
litości. Jeżeli chcemy wjechać do Iranu to najpóźniej 04 lipca
musimy być ma granicy. Inaczej ważność naszych wiz się
zakończy. Cel na dzisiaj - Gruzja.
Start
tym razem na poważnie o 06.00. Tak też się stało. Najpierw
przejechaliśmy 100 km serpentyn i Tuapse skręciliśmy na Maykop.
Jechałem tą samą drogą 2 lata temu tylko w odwrotnym kierunku. I
tak samo jak wtedy jest taki wredny odcinek drogi w postaci
serpentyn, pyłu, kamieni i wszystkiego innego. Byłem absolutnie
zdeterminowany do zmiany klimatu, więc mocno dociskałem sprzęta.
Zatrzymywaliśmy się na krótkie postoje, żeby uzupełnić płyny i
dalej jazda.
Tylko bomba,
powódź, trzęsienie ziemi, tornado mogłoby mnie powstrzymać przed
dotarciem do celu. Wszystko szło bardzo dobrze i z każdą godziną
przybliżaliśmy się do Władykaukazu.
Jest
punkt ''graniczny'' Osetii. Śmiechu warte. To chyba tylko tak dla
picu. Ale zatrzymuje nas mundurowy i każe iść do okienka z
dokumentami. Paszport, prawo jazdy i alkomat. No nie, żałosne. Czy
oni myślą, że sobie popijam jadąc na motku? Oczywiście pomiar nic nie
wykazał. Potem to samo z Korkiem i Pawłem. I jedziemy
dalej. Nie jedziemy. Gdzie jest Paweł? Zatrzymali go, bo jest
pijany. Tak twierdzi alkomat. Zadyma na maksa. Ja pilnuję maszyn i
naszego marnego dobytku, a Koras poszedł z odsieczą. Wszystko trwa,
czas ucieka, a wraz z nim Gruzja. Takiej bomby się nie spodziewałem.
Wreszcie są chłopacy. Udało się wyrwać ze szponów łapówkarzy.
Chcieli wmówić Pawłowi, że jest pijany. Druga maszyna, którą
mieli na stanie wykazywała promile alkoholu we krwi, co było
absolutnie niemożliwe. Mundurowy chciał nawet zaaresztować
motocykl. Na szczęście mogliśmy jechać dalej.
I w
ten sposób, po przejechaniu ponad 750 km, wylądowaliśmy na
granicy. Było to trochę przed 21.00. Zaczęło się robić ciemno,
a dla jazdy na motku to nie jest fajne. Z tego, co pamiętam część
''Gruzińskiej Drogi Wojennej'' nie była w najlepszym stanie. Oj nie
jest dobrze. Odprawa na granicy rosyjskiej na szczęście była
krótka, bo trwała około godziny. Mogliśmy jechać dalej. Już w
ciemności. Dojazd do posterunku gruzińskiego to dwa kilometry
dziurawej drogi. Chyba nikt jej już nie zrobi, bo czyja jest?
Granica z Gruzją też szybko poszła i krok po kroku zbliżamy się
do Kazbegi. Bar jest otwarty. To ważne. Nie, nie, nie... Nie po to,
żeby się napić. Pytamy o jakiś nocleg. Kilka telefonów i jest
miejscówka. Bardzo fajna. Zostawiamy graty i idziemy coś zjeść.
Do tego przedniej jakości czerwone gruzińskie wino i khinkali,
takie gruzińskie pierogi. Byłem zmęczony jak byk po korridzie, ale
też zadowolony, bo przeżyłem i teraz czuję totalne odprężenie.
Choć jest 12 w nocy jakoś nie chce mi się iść spać. Przy
stoliku obok siedzieli Gruzini. Oczywiście zagadują a iz kuda?
Polsza? Bratia! Szable w dłoń, czyli kielichy, i leci gruziński
toast. Leci i leci. Tak już 15 minut. Ręka mi zdrętwiała od
trzymania kielicha. Już się chyba nie napiję.
Szkoda, że tak mało smaczków i detali opisanych, np. z przejść granicznych. Ale czyta się świetnie! Gratuluje przeżyć!
OdpowiedzUsuńSiemka,
Usuńdzięki za wpis. U mnie z granicami jest tak, że generalnie gładko je przechodzę. A granica Rosja-Gruzja w tym roku to luz. Jak byłem tam 2 lata wcześniej to rzeczywiście było słabo i na to przejście poświęciłem więcej tekstu. Jak masz ochotę to zachęcam do poczytania w "ARCHIWUM" z 2011 - "Dookoła Morza Czarnego". Więcej smaczków z granic znajdziesz też w "Azja Centralna 2012".
Jak byś chciał więcej detali odnośnie jakiegokolwiek tematu, to wrzuć w komentarzach na blogu, chętnie odpowiem. Może też inni na tym skorzystają.
Pozdrawiam serdecznie - Piast