środa, 28 lipca 2010

3D - Cruiserami przez Karpaty/Rumunia


28.07.2010 – środa.
Pobudka 7.00. Szybkie śniadanie i pakowanie. Parę minut po dziewiątej wyjazd. Gospodyni żegna nas z uśmiechem. Wszystko pięknie tylko, że dalej pada…
Ubieramy się tym razem bardzo uważnie. Pomimo doświadczeń jeszcze nie zdecydowałem się na membranę w spodniach i… to był błąd. Okazało się że spodnie robocze ciekną na szwach i po paru godzinach mam mokre gadki L. Rękawice namiękły wilgocią jeszcze szybciej niż wczoraj. Mimo to jedziemy dalej. Deszcz przestał nam przeszkadzać. Nie mamy na to wpływu. Tak naprawdę podjęliśmy decyzję o zmianie kierunku trasy: jedziemy na południe tak długo, aż przestanie padać. Przecież jest lipiec i jedziemy w stronę ciepła!
Trasa przez Węgry nudna i mokra. Płasko. Niewiele się dzieje. Leje.
Na granicy z Rumunią celnicy zażyczyli sobie paszporty… trudno mi im wybaczyć konieczność zdejmowania i zakładania mokrych rękawic. Kask też już jest mokry i zimny od wewnątrz.

Rumunia – kraj kontrastów. Widoczna bieda oraz przepych niektórych rezydencji. Domy ze szkła. Rzeźby na fasadach. Pałace XXI wieku. Obok rozpadające się domy. Miedzy daciami i zaprzęgami konnymi z zabiedzonymi konikami przewijają się wypasione SUV-y, mercedesy i BMW z górnej pułki. Drogi fatalne, dziury bez żadnych oznakowań. Nigdy nie wiadomo co zastaniesz za zakrętem. Byłem mocno wystraszony, ale okazało się, że daliśmy radę i to bez gleby.

Pierwsza przełęcz przez Karpaty robi na mnie duże wrażenie. Niekończące się serpentyny. Na zakrętach z reguły wybity asfalt, a pod nim piękna granitowa kostka. W deszczu, przy zachlapanej owiewce i zaparowanej szybie w kasku nie raz włosy stają dęba na mojej łysej czaszce!!! Wspinamy się powyżej 1000m.n.p.m. widoki piękne. Czujność ekstremalna. Jesteśmy zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni.

Miejsce, które postanowiliśmy odwiedzić to Sapanta.  Tu znajduje się „Wesoły Cmentarz”.  Jest świetny hit turystyczny. Sporo turystów z całej Europy, każdy z aparatem, kamerą. To co ściąga turystów to płaskorzeźby na krzyżach. Przedstawiają na wesoło fragmenty z życia a czasem dramatycznie śmierć właściciela. Całość robi duże wrażenie tym bardziej, że wreszcie przestało padać! Po trzech dniach pojawiła się nadzieja.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

Pełni optymizmu po godzinie ruszamy dalej i… deszcz wrócił. Chwilami lało nieprzytomnie, ale był to już deszcz przelotny J. Raz nawet zobaczyliśmy Karpaty w słońcu. Ale był to moment.
Teraz kierujemy się na Bicaz. Chcemy zobaczyć słynny wąwóz. Drogi bez zmian, tylko nawigacja zaczyna tracić parametry. Z kolei mapy rozpadają się w palcach od wilgoci. Jak tracimy całkiem orientację to pomagają nam tubylcy. Wszyscy, z którymi rozmawiamy są nastawieni bardzo życzliwie. Początkowo miałem nastawienia do Rumunów podobne do większości znanych mi ludzi. Tym czasem jest bardzo życzliwie, bezpiecznie. Wszelkie rozliczenia są rzetelne. Co prawda czasem, jak odchodzimy od motocykli, proszą, abyśmy jednak nie spuszczali ich z oka, bo tu wszystko może się zdarzyć. Jednak nic nam nigdy nie zginęło a wszyscy odnosili się do nas życzliwie.
Trasę robimy bardzo wolno. Jest ślisko i bardzo zła nawierzchnia jak na cruisery. Koło 20-tej zatrzymujemy się na przełęczy Prislop – 1450 m n.p.m. Ilość serpentyn po drodze przekracza możliwości zapamiętania. Widoki chwilami niesamowite. Jednak nie wyciągam aparatu bo cały czas pada i szkoda mi sprzętu. Przełęcz jest cała w chmurze – widoczność spada do kilkudziesięciu a potem do kilkunastu metrów. 

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński
fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

 Na szczycie przełęczy znajdujemy ośrodek i decydujemy się na nocleg. Wynajmujemy dwa pokoje za 44 lei. Tanio ale bez prądu. W namiotach też by nie było, a w pokojach przynajmniej rzeczy nam trochę przeschną.
Kolację jemy w karczmie obok. Jedzenie pyszne. Tu pierwszy raz jadłem zupę pt.: ciorba de burta. Gorąca, z ostrą papryką. Fantastyczna. Do dziś jest moją ulubioną potrawą w Rumunii, choć już wiem z czego się ja robi. 
Właścicielka karczmy namawia nas do spróbowania palinki, bimbru o bliżej nieokreślonej mocy. Ot mówił, mówił i namówił. Na moje jakieś 60-70%! W połączeniu z napojem jest ok. Rozgrzewa J. W dużo lepszych nastrojach chwilę rozmawiamy z Polakami, którzy podróżują po Karpatach dwoma Land Roverami. Opowiadają nam o wiosce, w której jest sporo Polaków mówiących archaicznym polskim. Potomkowie górników z Wieliczki, którzy tu przyjechali do kopalni soli. Bodajże w XIX w.
Zmęczenie plus palinka i pora kończyć dzień. Jutro się zastanowimy, czy pojedziemy do tej „polskiej” wioski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz