wtorek, 2 września 2014

48. Trzynasta, w samo południe - Turcja

02 września

Teraz to naprawdę poczułem. Ostatni rozdział afrykańskiej opowieści. Z jednej strony cieszę się, że już za dwa, trzy dni będę w domu. Z drugiej jednak strony, Afryka coś w sobie ma. Zaczynam tęsknić? Hmm... Czegoś zaczyna brakować? Dziwne uczucie.

Słabo dzisiaj spałem. Budziłem się kilka razy, a na zegarku 4 rano, 4.40...5.50. Wreszcie ruszyłem do portu, a w zasadzie do agencji, która miała pomóc w wydobyciu motocykla. Punkt 09.30 zameldowałem się w Turman Shipping Agency i...czekam, czekam, czekam. Przed 11.00 pojawił się umyślny, który miał mnie przeprowadzić przez procedury celne i portowe. Nie wdając się już w niuanse, wszystko absolutnie sprawnie poszło. Może końcówka mogła być sprawniejsza, ale poza tym ok. Pisząc końcówka mam na myśli godzinę 12.00. Miałem wszystkie papiery gotowe i tylko, niestety celnicy zaczęli przerwę obiadową. Obiad, wiadomo, rzecz święta. I tak do 13.00 kiblowałem przy ich budce, a oni w tym czasie...





13.00! Jakaś magiczna godzina. Wsiadłem na moto i wyjechałem za bramę portu z ogarniętymi wszystkimi formalnościami. Tak, teraz to naprawdę poczułem. Zero promów i wreszcie jestem niezależny. Jeszcze tylko tankowanie i ruszyłem w trasę. W zasadzie interesowały mnie wyłącznie przejechane kilometry. 

Ktoś mógłby zapytać: ''Ale dokąd tak się śpieszysz''? Czy się śpieszę? Niekoniecznie, ale chętnie bym sprawnie do domu dojechał. W Turcji już byłem kilka razy i nie nam specjalnej potrzeby, żeby coś dodatkowo zwiedzać. Tak samo z Bułgarią i wszystkim, co po drodze do Polski. A też ta wyprawa, to była afrykańska przygoda, która wraz z przekroczeniem Kanału Sueskiego zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Zatem? Sprawny dojazd. Tego potrzebuję.

Od momentu, kiedy wsiadłem na GS'a na stacji benzynowej w Iskenderun, do pierwszego pit stopu przewinęło mi się pod kołami prawie 400km. Sam nie wiem, jak to się stało? Jakieś tajemne pokłady energii mi się uruchomiły, a nie jechałem specjalnie szybko. Trzymałem równe tempo, 120-130km/h, na tureckich autostradach i jakoś samo szło.

Godzina była niespecjalnie późna, a ja w pełni sił, więc...pojechałem dalej. Za Aksaraj zatrzymałem się jeszcze raz. Zobaczyłem jezioro. Takie jezioro pamiątka bym powiedział. Kilka lat wstecz, właśnie przy tym jeziorze zatrzymaliśmy się na foty, podczas jazdy do Kapadocji i dalej dookoła Morza Czarnego. Pozdrawiam Mirka, z którym wtedy jechaliśmy. Znowu dreptałem po soli i robiłem foty słonego jeziora. 





Najechałem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i tuż przed Ankarą zacząłem szukać jakiegoś noclegu. Pierwszy hotel...drogo. Drugi...jeszcze gorzej, a czas mi umykał. Powoli zaczęło się ściemniać. Do Ankary nie chciałem się pakować, więc spojrzałem na mapę w poszukiwaniu jakiejś alternatywy. Gerede! Gerede...Gerede...Gerede? Coś mi to mówi. Wiem! Przecież rok wcześniej byliśmy tam z Pawłem i Korkiem. Znam hotel. Może podłej jakości, ale łóżko mają. Mogłem kręcić się po okolicy i stracić godzinę w poszukiwaniu czegoś sensownego, albo za godzinę być na miejscu. To przecież ''tylko'' 100 kilometrów stąd. Ruszyłem dalej. Jakiś taki dzień wspomnień mi wyszedł. Najpierw słone jezioro, potem Gerede. A co jutro? Haskowo?

Lekką nocką dojechałem do Gerede i znalazłem dość łatwo hotel. Tylko nie ten, co ostatnio. I nie w centrum Gerede tylko w zupełnie innym miejscu.

Warto jednak było się spiąć jeszcze trochę na koniec. Do Wa-wy około 2400km. Dwa? Trzy dni?

Najechane 730km

Iskenderun-Gerede

Temp. 34st.C

2 komentarze:

  1. Witam Panie Rafale,
    Z wielkim zaciekawieniem czytałem Pana relacje z wypraw. Relacje video również pierwsza klasa. Już nie mogę się doczekać tej z Afryki. Szczęśliwego powrotu do kraju. Szerokości!
    Pozdrawiam
    Wiktor

    OdpowiedzUsuń