27 lipca 2010 – wtorek
Pobudka siódma rano (dziecko sąsiadów zamiast budzika) i zaczęliśmy poranne przygotowania do wyjazdu. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak ważny jest ten codzienny rytuał. Niejeden kilometr później spędziłem na rozmyślaniach: a gdzie schowałem pendrive z kopiami dokumentów, itp. O 10-tej wyjechaliśmy i zaczęło się. Deszcz, deszcz, deszcz… we wszystkich odmianach. Rafał się zabezpieczył na wszystkie sposoby. Ja postanowiłem zagrać twardziela, wersja oficjalna – sprawdzić ubranka. No i muszę przyznać, długi czas było nieźle. Może nawet ze 100 km.
Ostatecznie: kurtka z outlastem oraz membraną – super! Chłodzi, grzeje… wszystko jak trzeba. Tylko niestety zaciekło z góry – z chusty pod szyją, więc mokro i zimno. Więc ta chusta pod szyją, choć lans niewątpliwy to jednak niepraktyczna w deszczu. Nowe doświadczenie.
Spodnie STR początkowo bardzo dzielnie, jednak po paru godzinach przeciekły zalewając buty do pełna. Oczywiście nie założyłem membrany, no bo ciepło. Ostatecznie dalej nie wiem, czy buty turystyczne ciekną czy też nie. Jeden był prawie suchy.
Tereny początkowo w Słowacji były piękne. Górskie serpentyny, lasy deszczowe. Szkoda, że przy takiej pogodzie. Potem stopniowo rozpostarła się równina i Węgry. Winnice były…
Cóż, tak naprawdę nie bardzo miałem ochotę podziwiać widoki, gdy każdy ruch głową uruchamiał spływającą po szyi wodę.
Około 14-tej dojechaliśmy do Tokaju. Postanowiliśmy przerwać walkę do jutra, za to skorzystać z uroków miejscowej nazwy. Tu wszystko jest Tokaji. Wina, wódki, sklepy, bary. Po sutym posiłku (gulasz po węgiersku z kluskami) zaczerpnęliśmy tokaju i odpuściło nam trochę stresu z podróży.
fot.Mirek Smoczyński |
fot.Mirek Smoczyński |
Gospodyni pensjonatu zagaduje do nas, starsza pani, angielski nie, niemiecki trochę… głównie mówi do nas po węgiersku. To znaczy z Rafałem więcej po niemiecku bo on coś kuma. Do mnie, ponieważ nic nie rozumiem po niemiecku, to opowiada po węgiersku… Jeszcze bardziej nic nie rozumiem ale jak zawsze w takich sytuacjach było zabawnie. Oczywiście wszystkie trudności rozwiązuje język migowy. Jak ktoś chce to szię wszędzie dogada.
Ustalamy z Rafałem plany na dalszą trasę wspierając się Tokajem… Ja dosuszam buty papierem toaletowym. Nie jest to zbyt efektywna metoda. Rafał suszył rękawiczki nad palnikiem gazowym. Trochę się jednak stopiły, niestety. Jutro jak tak będzie padało to chyba włożę w buty torby foliowe.
Wieczorem długo rozmawiamy z poznanym w pensjonacie małżeństwem z Poczdamu. Podróżują po Europie z dwójką dzieci. Zgnębieni pogodą szukali jakiegoś pomysłu na ciąg dalszy swojej podróży, aby uciec od deszczu.
Rozmowy ciekawe, o wszystkim. Uczą muzyki, on gra i jest dużo w podróży. Ona dzieci i uczy maluchy w systemie Montesouri. Otwarci, myślący. Okazuje się, że dużo wiedzą o Polsce. Myślą o świecie i polityce podobnie jak my. Nie lubią nacjonalistów i politycznych gier podobnie jak my. Mówią, żeby się z wejściem do euro nie śpieszyć, bo to zmniejsza możliwości wyboru w sytuacjach kryzysowych.
W trakcie rozmów okazało się, że mają suszarkę do włosów od właścicielki pensjonatu. To był dla nas ratunek i największe odkrycie! Suszymy rękawice. Suszę buty. Bosko. Nowe doświadczenie i decyzja: kupujemy suszarki w pierwszym napotkanym markecie. Niezbędnik motocyklisty w deszczowej trasie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz