sobota, 31 lipca 2010

6D - Bułgaria-jazda, jazda, jazda...


31 lipca 2010 – sobota
Szybki start, śniadanie kawa i okazało się całkiem gładko udaje nam się wyjechać ostrym górskim podjazdem. Chwała sprzętom…
Plan na dziś – dojechać jak najdalej w Bułgarii…
Ruszamy na skróty i niebawem skończył się asfalt. Tak to jest w Rumunii. Przemy dalej, chociaż szkoda pięknych lanserskich motocykli. W końcu asfalt wrócił. Droga była coraz ciekawsza. Wieś absolutna. Pojawiły się wozy różnych rzemieślników, zaprzęgnięte w konie lub osły. Z daleka było widać jaką mają specjalizację, bo ich wozy obwieszone były ich produktami: beczkami, kociołkami, czy też wyrobami z wikliny. Jeden z nich miał podczepioną do wozu starą dacię – jak wózek J.
Powoli dojeżdżamy do Vidan. Miejsce przeprawy promowej przez Dunaj. Przed startem ostatnie leje wydajemy na obiad i na prom do Bułgarii. Obsługa promu kazała mi ustawić motocykl zaraz za tirem. Grzecznie tak zrobiłem. Całe szczęście, że Rafał namówił mnie do przestawienia motocykla, bo bym wracał chyba na osiołku. Tir ruszając nagle cofnął około metra!!! Uf! Tym razem się udało, ale trzeba cały czas być uważnym. Kolejne ważne doświadczenie i nauka.


fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek
Na wjeździe skasowali nas 5 euro od osoby i życzyli po polsku szerokiej drogi. Jedno wkurza, drugie cieszy jak - w życiu.
Bułgarię przelatujemy praktycznie na raz. Montana, przejazd przez góry z nawigacją w uchu,  czysta przyjemność. Niestety nie ma informacji o dziurach, które pojawiają się na drodze bez ostrzeżenia. Kierowcy podobnie jak w Polsce ostrzegają się o „suszarkach” światłami. Wszyscy grzeją nieprzytomnie, choć mam wrażenie, że cały czas obowiązuje ograniczenie do 60-ciu.
Sofia, przejeżdżamy szybko – jak pociągiem. Przed samą granicą zatrzymujemy się na nocleg. Poszukiwania miejsca trwały długo. To jest zawsze najtrudniejsza część dnia. Zmęczenie skumulowane z całego dnia, a my jedziemy po jakiś wsiach szukając fajnego miejsca na nocleg. W pewnym momencie trafiamy na ośrodek, o którym nie było nigdzie żadnych informacji. Ładny, drogi hotel z basenem. Trochę się zdziwiliśmy, kiedy zapytali nas, skąd wiedzieliśmy o tym hotelu. Czyżby nie byli zadowoleni, że ktoś tu dojechał bez zaproszenia? Może dzięki temu, ze było późno, a może wdzięk Rafała powodują, że pozwalają nam rozbić namioty w parku hotelowym. I to za darmo! Dobrzy ludzie. Rano, jak odeszliśmy od namiotów przynieśli nam kanapki. Po cichutku i bez kasy. Niebywali ludzie. 

fot.Mirek Smoczyński

piątek, 30 lipca 2010

5D -Rumunia, Drakula i Transfogarska


30 lipca 2010 piątek
Zamek Drakuli w Bran. Kolejne miejsce w Rumunii, któremu się przypisuje związki z księciem ciemności. Fajne miejsce, ale nie ma nic wspólnego z wyimaginowanymi klimatami. Niestety. Mimo to warto zobaczyć.



fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek
Kolejne miejsce to Sibiu. Potworne gorąco, ale my cóż - kaski czarne, pod kolor motocykla. Ech ten lans cruiserowy. Wiatr niewiele daje, pod kaskiem mózg się gotuje. Kolejne doświadczenie i nauka.
Ach tak zacząłem o Sibiu. Jechaliśmy jak zwykle w ciemno, z pomysłem aby zobaczyć „most kłamców”.  Nazwa ładna z internetu. Zaczynamy poszukiwania ale miejscowi nic nie wiedzą o rzece nad którą by był most. Tu nie ma rzeki.  Ostatecznie znajdujemy go zwiedzając przy okazji piękną starówkę. Piękne kamienice. Wszystko bardzo zadbane, czysto. Most kłamców To piękny mostek nad jezdnią piętro niżej. Klimatycznie, ale jesteśmy tak ugotowani, że już tylko myślę o tym, aby schować się w jakiś cień.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Jedziemy dalej, bo wiatr i czeka na nas jedna z głównych atrakcji wyprawy: Trasa Transfogarska. Kaprys Ceausescu. Droga zbudowana przez żołnierzy. Niezapomniane wrażenia. Najtrudniejsze są drogi dojazdowe, jakieś 30 kilometrów dziur, po czym zachwyt rewelacyjna nawierzchnią i nieskończoną ilością zakrętów 180 stopni. I tak do przełęczy 2050 m n.p.m. Po drodze wszystko co chcesz: konie, osły, stada owiec, wodospady, przestrzenie nie do opisania. Warte  całej wyprawy. Zjazd z przełęczy równie wspaniały. Niekończące się serpentyny i wszelkie możliwe kombinacje dziur w drodze oraz żwiru na zakrętach. Niejednokrotnie miałem blokadę mentalną przed rozpoczęciem przeciwskrętu. Panika w umyśle. To nie jest droga na cruisery, choć nasze spisuję się bardzo dzielnie. Po drodze przejeżdżamy przez „Tunele samobójców”. To już moja nazwa oczywiście. Tunele w których jest ciemno, ślisko (mokro) i dziury na urwanie zawieszenia…

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

Zjeżdżamy w dół serpentynami, z pomysłem, aby rozbić namioty gdzieś przy jeziorze Vidaru. Jezioro Vidaru, jedno z najwyżej położonych a na nim zapora, jedna z największych w Europie. Wszystko piękne. Niestety nie ma gdzie rozbić namiotów. Nie ma dojścia do jeziora. Zaciskając zęby jedziemy dalej. Ostatecznie znajdujemy dzikie miejsce na nocleg nad potokiem. Stromym zjazdem  szutrowym docieramy na polankę nad potokiem. Jest tam już kilka namiotów. Potok zimny, czysty. Czerpiemy z niego wodę do picia i do mycia. Mamy wspaniały biwak, z ogniskiem, kolacja i resztką Tokaju.  

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

czwartek, 29 lipca 2010

4D - Rumunia - w stronę Zamku Drakuli


29.07.2010 – czwartek.
Piękny poranek z gęstą mgłą w górach. Jest niesamowicie. Widoczność może 20 metrów. Nie pada. Genialnie! Zjeżdżamy w dół. Widoki zapierają dech. Opowiedzieć się tego nie da. Każdy zakręt jest przeżyciem. Jeżeli ktoś nastawia się na zwiedzanie monastyrów, to będzie szczęśliwy. Drewniane, murowane, łączone, blaszane, malowane… Wszystkie możliwe warianty. Niestety drogi urywają koła, więc mamy wybór: chronić sprzęt czy wrażenia. Pogodzić trudno. Na drodze slalom między dziurami bez przerwy. Przypomina mi to pierwsze gry komputerowe…
Jedziemy do wąwozu Bicaz. Miejscowi Rumuni nie rozumieją czego szukamy, albo nic o nim nie wiedzą. Ostatecznie okazało się, że zaczyna się około 25 km od Bicaz. Wąwóz rzeczywiście jest malowniczy. Strome skały. Dołem potok wyrywa nowe kawałki drogi tworząc urwiska. Oczywiście mnóstwo straganów jak na Krupówkach. Wąwóz warto zobaczyć. Tym bardziej, że największe wrażenie robi na mnie coś,  co nie ma bezpośredniego związku z wąwozem. Wspinaczka w górę. Serpentyny i podjazdy najostrzejsze z jakimi się dotychczas spotkałem. W  ciągu kilkunastu minut wspinamy się blisko 1000 m n.p.m. Widoki zapierają dech.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński


fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

Potem zjeżdżamy w dół i nie ukrywam, że kluczowym było dojechać jak najdalej. Zmęczeni, ale szczęśliwi robimy nocleg w przydrożnym pensjonacie. Rozmowy z autochtonami się nie kleją. Na powitanie częstują nas palinką. Gest z głębi serca, więc nie odmawiamy… Jeden, który jeździł z towarami do GB jakoś sobie radzi z angielskim… Natomiast serca mają na dłoni.

środa, 28 lipca 2010

3D - Cruiserami przez Karpaty/Rumunia


28.07.2010 – środa.
Pobudka 7.00. Szybkie śniadanie i pakowanie. Parę minut po dziewiątej wyjazd. Gospodyni żegna nas z uśmiechem. Wszystko pięknie tylko, że dalej pada…
Ubieramy się tym razem bardzo uważnie. Pomimo doświadczeń jeszcze nie zdecydowałem się na membranę w spodniach i… to był błąd. Okazało się że spodnie robocze ciekną na szwach i po paru godzinach mam mokre gadki L. Rękawice namiękły wilgocią jeszcze szybciej niż wczoraj. Mimo to jedziemy dalej. Deszcz przestał nam przeszkadzać. Nie mamy na to wpływu. Tak naprawdę podjęliśmy decyzję o zmianie kierunku trasy: jedziemy na południe tak długo, aż przestanie padać. Przecież jest lipiec i jedziemy w stronę ciepła!
Trasa przez Węgry nudna i mokra. Płasko. Niewiele się dzieje. Leje.
Na granicy z Rumunią celnicy zażyczyli sobie paszporty… trudno mi im wybaczyć konieczność zdejmowania i zakładania mokrych rękawic. Kask też już jest mokry i zimny od wewnątrz.

Rumunia – kraj kontrastów. Widoczna bieda oraz przepych niektórych rezydencji. Domy ze szkła. Rzeźby na fasadach. Pałace XXI wieku. Obok rozpadające się domy. Miedzy daciami i zaprzęgami konnymi z zabiedzonymi konikami przewijają się wypasione SUV-y, mercedesy i BMW z górnej pułki. Drogi fatalne, dziury bez żadnych oznakowań. Nigdy nie wiadomo co zastaniesz za zakrętem. Byłem mocno wystraszony, ale okazało się, że daliśmy radę i to bez gleby.

Pierwsza przełęcz przez Karpaty robi na mnie duże wrażenie. Niekończące się serpentyny. Na zakrętach z reguły wybity asfalt, a pod nim piękna granitowa kostka. W deszczu, przy zachlapanej owiewce i zaparowanej szybie w kasku nie raz włosy stają dęba na mojej łysej czaszce!!! Wspinamy się powyżej 1000m.n.p.m. widoki piękne. Czujność ekstremalna. Jesteśmy zmęczeni, zmarznięci i przemoczeni.

Miejsce, które postanowiliśmy odwiedzić to Sapanta.  Tu znajduje się „Wesoły Cmentarz”.  Jest świetny hit turystyczny. Sporo turystów z całej Europy, każdy z aparatem, kamerą. To co ściąga turystów to płaskorzeźby na krzyżach. Przedstawiają na wesoło fragmenty z życia a czasem dramatycznie śmierć właściciela. Całość robi duże wrażenie tym bardziej, że wreszcie przestało padać! Po trzech dniach pojawiła się nadzieja.

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Rafał Mysiorek

fot.Mirek Smoczyński

Pełni optymizmu po godzinie ruszamy dalej i… deszcz wrócił. Chwilami lało nieprzytomnie, ale był to już deszcz przelotny J. Raz nawet zobaczyliśmy Karpaty w słońcu. Ale był to moment.
Teraz kierujemy się na Bicaz. Chcemy zobaczyć słynny wąwóz. Drogi bez zmian, tylko nawigacja zaczyna tracić parametry. Z kolei mapy rozpadają się w palcach od wilgoci. Jak tracimy całkiem orientację to pomagają nam tubylcy. Wszyscy, z którymi rozmawiamy są nastawieni bardzo życzliwie. Początkowo miałem nastawienia do Rumunów podobne do większości znanych mi ludzi. Tym czasem jest bardzo życzliwie, bezpiecznie. Wszelkie rozliczenia są rzetelne. Co prawda czasem, jak odchodzimy od motocykli, proszą, abyśmy jednak nie spuszczali ich z oka, bo tu wszystko może się zdarzyć. Jednak nic nam nigdy nie zginęło a wszyscy odnosili się do nas życzliwie.
Trasę robimy bardzo wolno. Jest ślisko i bardzo zła nawierzchnia jak na cruisery. Koło 20-tej zatrzymujemy się na przełęczy Prislop – 1450 m n.p.m. Ilość serpentyn po drodze przekracza możliwości zapamiętania. Widoki chwilami niesamowite. Jednak nie wyciągam aparatu bo cały czas pada i szkoda mi sprzętu. Przełęcz jest cała w chmurze – widoczność spada do kilkudziesięciu a potem do kilkunastu metrów. 

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński
fot.Mirek Smoczyński

fot.Mirek Smoczyński

 Na szczycie przełęczy znajdujemy ośrodek i decydujemy się na nocleg. Wynajmujemy dwa pokoje za 44 lei. Tanio ale bez prądu. W namiotach też by nie było, a w pokojach przynajmniej rzeczy nam trochę przeschną.
Kolację jemy w karczmie obok. Jedzenie pyszne. Tu pierwszy raz jadłem zupę pt.: ciorba de burta. Gorąca, z ostrą papryką. Fantastyczna. Do dziś jest moją ulubioną potrawą w Rumunii, choć już wiem z czego się ja robi. 
Właścicielka karczmy namawia nas do spróbowania palinki, bimbru o bliżej nieokreślonej mocy. Ot mówił, mówił i namówił. Na moje jakieś 60-70%! W połączeniu z napojem jest ok. Rozgrzewa J. W dużo lepszych nastrojach chwilę rozmawiamy z Polakami, którzy podróżują po Karpatach dwoma Land Roverami. Opowiadają nam o wiosce, w której jest sporo Polaków mówiących archaicznym polskim. Potomkowie górników z Wieliczki, którzy tu przyjechali do kopalni soli. Bodajże w XIX w.
Zmęczenie plus palinka i pora kończyć dzień. Jutro się zastanowimy, czy pojedziemy do tej „polskiej” wioski.